Przeżytki starogermańskie wśród Burgundów w południowej Galii

Legendarna burgundzka księżniczka Krymhilda, oskarża swojego przyrodniego brata Hagena o zamordowanie jej męża, Zygfryda. Emil Lauffer, 1889.

Początki bywają trudne

Poprzednie dwa artykuły naszego cyklu dotyczyły modelowych migracji germańskich z okresu Wielkiej Wędrówki Ludów. Do Iberii i Italii napłynęły dobrze zorganizowane masy ludności o mocno zarysowanej tożsamości plemiennej, które przejmując władzę nad nowymi terytoriami, dobrze wkomponowały się w krajobraz społeczny. Ich elity stały się uznanymi przywódcami dla ludności podbitej, podczas gdy mniej zamożni współplemieńcy zachowali odrębność naprawdę długo. Ponad 300 lat przechowywania tożsamości przez Wizygotów wypada imponująco w porównaniu do dzisiejszych emigrantów, którzy przy odrobinie dobrej woli, potrafią asymilować się już w drugim pokoleniu! Jednocześnie sukces cywilizacyjny grup migrujących nie był wcale gwarantowany i obok bohaterów poprzednich tekstów, istniały dziesiątki plemion, którym zwyczajnie się nie powiodło. Często pozostały po nich tylko spisane przez Rzymian nazwy, czasem imiona wodzów. Reszta obróciła się w proch i pył, ponieważ ludzie ci zatracili swoją wyjątkowość w większych związkach plemiennych lub dali się zromanizować. Nie był to jednak proces zerojedynkowy: tak jak ludy odnoszące sukces gubiły w swojej wędrówce ważne elementy własnej kultury, podobnie „wielcy przegrani” mogli w swym ubóstwie przechować coś naprawdę cennego dla potomnych. Dlatego właśnie kolejnym punktem do omówienia będzie historia Burgundów.

Lud ten przybył do Cesarstwa Zachodniorzymskiego znad Wisły (a wcześniej, być może, z bałtyckiej wyspy Bornholm). Był niedużym, stosunkowo ubogim plemieniem, które Rzymianie osiedlili jako swoich sprzymierzeńców nad rzeką Rodan. Wraz z lawinowym rozkładem Imperium, podjęli oni ekspansję i założyli własne królestwo, które istniało w latach 443-534. Zajmowali malownicze ziemie południowej Galii: Lazurowe Wybrzeże, Prowansję, Jurę, Alpy Francuskie i zachodnią Szwajcarię. Co ciekawe, państwo to tylko w niewielkim stopniu obejmowało region, który dzisiaj nazywa się we Francji Burgundią. 

Mieszkali tam w większości dogłębnie zromanizowani Celtowie, pracujący na latyfundiach (plantacjach) wąskiej grupy posiadaczy ziemskich pochodzenia rzymskiego. Co więcej, ziemie te były centrum chrześcijaństwa w Galii. Mieściły się tam trzy najstarsze diecezje tego obszaru, kwitło życie religijne, a przedstawiciele dwóch dominujących etnosów byli całkiem przyzwoicie schrystianizowani. Centra kultu znajdowały się w największych ośrodkach miejskich: Lyonie, Vienne i Arles. Niefortunnie, były to też miejsca, pod którymi osiedlili się napływowi Burgundowie (podobnie jak wszyscy Germanie tego okresu, preferowali oni otoczenie podmiejskie). Znaleźli się zatem w strefie najsilniejszego oddziaływania kultury rzymskiej oraz chrześcijaństwa. Nałożenie tych dwóch czynników sprawiło, że po około stuleciu Burgundowie zniknęli z kart historii, zdominowani przez ludność nominalnie podbitą. Zapomnieli własnego języka, wyparli się kultury, a niedługo później ich państwo podbili Frankowie.

Przykra ta historia zawiera w sobie pewien przewrotny aspekt. Wspomniane ośrodki kulturotwórcze były również centrami piśmiennictwa, co zapewnia nam całkiem rozbudowany wgląd w tamtejszą kulturę ludową, więc również praktykowaną tamże duchowość – aby skutecznie ją zwalczyć, trzeba było ją najpierw poznać. Ponadto dobre opisanie dawniejszych przeżytków pogańskich (pochodzenia rzymskiego i celtyckiego) pozwala skutecznie zweryfikować, które z opisanych zwyczajów są prawdziwie germańskie; nie jest to dużo, ale zachowane informacje niosą za sobą ekscytacje, które mnie samego przeszyły dreszczem ekscytacji.

Niestety, szczegółowa analiza zdradza też, że „Burgundowie” nie byli wcale grupą jednorodną. Określano tak wszystkich wolnych Germanów uznających władzę króla Burgundów, połączonych wspólnym statusem prawnym, który odróżniał ich od „Rzymian” (czyli wszystkich pozostałych). Jedna tylko próbka z Arles ujawnia, że wśród mieszkańców południowej Galii znaleźli się też ludzie o gockiej tożsamości plemiennej, Ostro- i Wizygoci. Nie istnieje naukowa metoda, aby osądzić, która wzmianka dotyczy konkretnie Burgundów ze wspólnoty, od której brało swoją nazwę królestwo. Dlatego też w praktyce, niniejszy tekst opisywać będzie „Przeżytki religii starogermańskiej wśród Germanów deklarujących przynależność do państwa Burgundów w południowej Galii”… jednak tytuł ten brzmiałby bardzo głupio, więc się na niego nie zdecydowałem.

Malowniczy widok z Cap Ferrat, na Lazurowym Wybrzeżu, terytorium dawniej zamieszkiwanym przez Burgundów. Autorem zdjęcia jest Jarosław Prokop.

Wieści z frontu

Najcenniejszym źródłem w pisaniu tego artykułu są dla mnie trzy tomy kazań św. Cezarego, biskupa Arles w latach 503-542. Został on oddelegowany w te okolice z powodu swojej przewagi językowej: znał bowiem „mowę ludową” (vernaculum), dzięki której mógł zrozumieć tamtejszych Burgundów. Być może sam nawet pochodził ze zromanizowanych przedstawicieli tego plemienia, jak przypuszczają nieśmiało współczesne anglojęzyczne biografie. Ci zaś Burgundowie, zamieszkujący okolice Arles, również nominalnie byli chrześcijanami… ale jak to w takich przypadkach bywa, przechowali pod strzechą wiele elementów dawnej wiary. Aby je wyeliminować, Cezary musiał przyjąć przebiegłą strategię. W swoich kazaniach, metodycznie podkopywał poszczególne elementy praktyk ludowych, atakując pozakościelną kulturę jako całość. Wzbudzał w słuchaczach wstyd oraz nienawiść do własnych sąsiadów w słusznej wierze, że presja społeczna i ostracyzm podziałają na nich skuteczniej niż groźby. Są zatem doskonałym studium tego, jak postępował proces wykorzeniania mentalności tradycyjnej na rzecz uniwersalistycznej. Chrześcijanie w Arles żyli w dobrosąsiedzkich stosunkach z germańskimi synkretykami, podobnie jak z Żydami, biorąc udział we wspólnych przyjęciach, dzieląc jadło i napitek, często biorąc udział we wspólnych obrzędach. Ludzie naturalnie nie rejestrują takiego współżycia jako czegoś złego, gdyż religijność tradycyjna nie wymaga absolutnej wierności i wyłączności, ani tym bardziej odrazy wobec własnych sąsiadów. W południowej Galii trzeba było to zmienić, wprowadzając przez prawie 30 lat reżim ortodoksji, jaki znamy z dominujących dzisiaj form religijności.

Podstawową praktyką o jaką Cezary posądza Burgundów, jest organizowanie uczt rytualnych. Były to wydarzenia organizowane przez możnych dla swojego otoczenia, czyli tzw. fary. Podobnie jak u Longobardów z poprzedniego tekstu, tu również zachowała się archaiczna struktura rodowa, jednak jej interpretacja była zgoła odmienna. Na obrzędy chętnie zapraszano sąsiadów. Co więcej, święty sugeruje, że zdarzały się przypadki przymusowego uczestnictwa! Taki los spotykał najpewniej służbę możnowładcy, której swobody religijne raczej się nie imały. Na temat samego przebiegu wiemy zgoła niewiele. Centralnym punktem ceremonii było rozdanie upominków przez organizatora wobec niesprecyzowanej części gości (być może jego drużynników, przyjaciół?). Musiała jednak być to dość liczna koteria, skoro według Cezarego niektórzy uczestniczyli w rytuale „kierowni chciwością” bo chcieli dostać prezent. Uczestnicy wznosili toasty „w imieniu aniołów oraz świętych”, wygłaszając przy tym niekiedy długie przemówienia. Działo się to aż do wyczerpania zapasów alkoholu, lub kiedy wezwano wszelkie pożądane duchy, a jeśli ktoś odmówił wypicia, wtedy grupa zmuszała go do ukończenia kolejki. Następnie uczestnicy dzielili się posiłkiem, chętnie częstując nim też osoby spoza grupy; pozwala to przypuszczać, że obrzęd był mniej lub bardziej jawny. Ponadto zachował się, ładny moim zdaniem zwyczaj, wedle którego uczestnicy rytuału dostarczali część uświęconego posiłku osobom, które musiały tego dnia zostać w domu lub mieszkały za daleko. Kaznodzieja wspomina też, że poganie zjadali podczas tych uczt padlinę, którą zbierali sami, bądź otrzymywali od sąsiadów. Może to być dowód na brak restrykcji żywieniowych w germańskiej religii tradycyjnej, podobnie jak humbug wymyślony aby obrzydzić słuchaczom jedzenie na tych ucztach. W związku z nieokreślonym bliżej świętem, wypiekano też antropomorficzną postać z ciasta. Podczas punktu kulminacyjnego, członkowie grupy rozrywali ją na kawałki i zjadali. Konsumpcja określonych części figury, miała leczyć dolegliwości (zjedzenie ucha pomagało na ból ucha, nosa na katar, etc.). Opis ten sugeruje dużą dbałość o detale przy wypieku, przynosi też ciekawą oś porównania z sakralnym wykorzystaniem pieczywa u Franków i Germanów żyjących po drugiej stronie Renu.

Podczas rytuałów pito wino, czemu trudno się dziwić, będąc w dzisiejszej południowej Francji. Czyniono to z rzymskich kubeczków (pocula) z racji na ich nieduże wymiary, co pozwalało wznosić więcej toastów przy zużyciu mniejszej ilości płynu. W kontekście świeckim organizowano natomiast zawody, gdzie trzech kandydatów upijało się na umór i wygrywał ten, który jako ostatni zachował przytomność. Picie do nieprzytomności towarzyszyło też bardziej religijnemu zwyczajowi, jakim było wspominanie zmarłych. Badaczka Bernadette Filotas przypuszcza, że mogła to być próba „zbliżenia się” do duchów i obcowania z nimi poprzez współdzielony stan nieprzytomności. Palono też dla nich rozmaite wonności, zaś okadzanie przestrzeni rytualnej było rolą dedykowanego asystenta rytualnego, którą to funkcję szczególnie piętnowały potem władze kościelne; kadzidło miało stać się akcesorium wyłącznie chrześcijańskim.

Wszystko działo się w typowych miejscach kultu, najczęściej przy świętych drzewach, budzących zdaniem Cezarego szczególny fanatyzm, a rzadziej przy źródłach. Istniała też tradycja zbierania się na rozstajach dróg. Przy owych wszystkich naturalnych miejscach kultu stawiano ołtarzyki. Autor sugeruje też, że istniał jakiś trzeci rodzaj sanktuarium o którym wiadomo tylko tyle, że był bardzo duży i przed zniszczeniem wymagał kontrolowanej rozbiórki. Porównanie z innymi tekstami (m.in. radami biskupimi w Arles i Vienne) wskazuje na to, że mogły być to konstrukcje z kamienia. Osobiście czuję, że powyższe specyfikacje spełniałyby megalityczne budowle kultowe, ale to tylko osobista teoria, bez pokrycia w źródłach. Pobieżnie wzmiankuje się też inne „zakazane miejsca” do których poganie udawali się pojedynczo lub niewielkimi grupkami, a gdzie samo przebywanie uznawano za bezbożną praktykę. Może to oznaczać miejsca zburzonych świątyń lub cmentarzyska, kurhany, prawdopodobnie pochodzenia celtyckiego. Należy to moim zdaniem wiązać z wystosowanym przez Cezarego zakazem palenia ogni ofiarnych (świec, lamp lub pochodni, trudno stwierdzić), które nie miałyby sensu w kontekście kultu leśnego.

Według poddanych biskupa, wewnątrz każdego wspomnianego wyżej drzewa mieszkał duch. Nie opuszczał on rośliny po jej śmierci, a jego cząstka wciąż trwała w każdej gałązce, nawet opadniętej. Podobnie nie pomagało ścięcie drzewa, bo duch istniał dalej w jego korzeniach. Podniesienie ręki na pochodzące odeń „święte drewno”, a zwłaszcza spalenie go, niosło za sobą poważne duchowe konsekwencje. Z tego względu Burgundowie nie zapuszczali się do miejsc w lesie, gdzie te rosły, nawet szukając chrustu w zimne dni. Spalenie najmniejszej gałązki pochodzącej ze świętego drzewa sprowadzało bowiem na człowieka zemstę ducha, jaki w nim mieszkał. Aby wywołać przeciwny efekt i zyskać sobie jego przychylność, składano osobiste ofiary z żywności. Jeśli stosunki z nim były odpowiednio dobre, przyjmować ludzkie przysięgi i pilnować ich wykonania. Luźna analogia św. Cezarego zdaje się wskazywać, że przedtem taką funkcję wśród ludu pełnił pogański kapłan. Może mieć jednak na myśli nie germańskiego kapłana, ale celtyckiego druida, który faktycznie pełnił taką funkcję w perspektywie historycznej.

Paszport do Magonii

Szybko umierająca religijność Burgundów nie pozostawiła wiele miejsca wierzeniom o dużej skali. Nie znamy podań dotyczących bogów ani świąt, co do których nie mamy ani przesłanki; zwyczajnie giną w otoczeniu zeświecczonych festiwali rzymskich. Może jedynie rytualna kąpiel w rzekach, stawach i moczarach, jaką odbywali tamtejsi Germanowie w Noc Świętojańską, mogłaby być uznana za import z Europy Północnej. Pozostaje więc pytanie, po co właściwie pisać ten artykuł? Dotychczasowy przekaz można przecież zmieścić w dwóch zdaniach, gdzie jedno przypominałoby o kulcie drzew, a drugie o dobrej zabawie na rytuałach. W istocie, nie są to najbardziej odkrywcze doniesienia, jednak prawdziwy powiew świeżości dopiero na nas czeka.

Na terytorium Królestwa Burgundów najdłużej utrzymały się wzmianki o tajemniczej rasie podniebnych piratów, poznanej jedynie przez plemiona germańskie tego okresu (Wizygotów, Alemanów i Franków z Pikardii). W źródłach występują wzmiankowani dość licznie, a najlepiej opisani zostali dokładnie na ziemiach burgundzkich – najwięcej informacji zapewnia nam późne, bo już frankijskie źródło z Lyonu. Są to mieszkańcy innego świata, mieszczącego się „między księżycem a ziemią”, którzy w swoich latających łodziach udają się na wyprawy łupieżcze, porywając głównie żywność z ludzkich pól.

Wczesnośredniowieczni ludzie pióra, skonfundowani tym obcym dla nich wyobrażeniem, pisali o nich per „manes” (oznaczało to w Rzymie duchy zmarłych, często występujące w kolektywie przodków rodowych). Jest to jednak określenie niestosowne wobec ich charakteru. Sprawę rozjaśnia analiza tego, jak zapisane były najstarsze wzmianki, potencjalnie zapisywane przez ludzi, którzy mogli słyszeć ludową opowieść na ich temat z pierwszej ręki. Chronologicznie widać tutaj ewolucję od „mavones” (gdzie wczesnośredniowieczne „v” może równie dobrze oznaczać „u”), przez „maones” do „manes”, powtarzanego potem przez skojarzenie z duchowością łacińskich klasyków. Wprawne ucho Germanina usłyszy tutaj w lot, że słowem które klerycy nieudolnie próbowali zapytać, był burgundzki odpowiednik gockiego „mans” lub „mannans” (czyli „ludzie”). Z językoznawczego punktu widzenia jest to rozwiązanie więcej niż logiczne, oczywiście przy założeniu, że Burgundowie byliby plemieniem wschodniogermańskim lub szeroko wystawionym na wpływy tej rodziny językowej. Osobiście skłaniam się ku tej opcji, chociażby sądząc po tym, że katowany w naszym tekście Cezary z Arles nawet nie zasugerował problemów w komunikacji ze swoimi gockimi wiernymi, mimo że spośród języków germańskich znał tylko burgundzki (a wątpliwe, żeby porozumiewał się z gminem po łacinie). 

Wracając do tematu, przyjęcie na nich określenia „mans” oznaczałoby, że nazywano ów gatunek mianem w rodzaju „ludzie z chmur” albo „dobrzy ludzie” – znane w Europie Zachodniej polubowne określenia Elfów, którym jak najdalej było od naszego wyobrażenia o dobroci. Należy przy tym brać pod uwagę, że powyższa interpretacja (maones etc. = mans/mannans) oparta jest na moich domysłach; równie mocną kontrpropozycją z poletka językoznawstwa byłoby zaczerpnięcie tego słowa z języków celtyckich, gdzie występuje znamienne tutaj przekształcenie z -u/v/o- na -g-. Ostatecznie jednak, byłaby to kolejna obok mojej hipoteza, której można dawać wiarę lub nie. W interesującym nas kontekście, znacznie ważniejsze od pochodzenia nazwy, było to, kim owi „mavones” byli i jaką rolę pełnili w wierzeniach wczesnośredniowiecznych Burgundów.

Dalsza tradycja, zapomniawszy nawet o antycznych skojarzeniach, przechrzciła ich na Magonów pochodzących z niebiańskiej krainy Magonii. Nazwa ta ma swój urok i pozwolę sobie na jej dalsze, chociaż ostrożne wykorzystanie. Niebianie wyglądali jak bardzo delikatni, szczupli ludzie, którzy poruszali się nago. Można było ich ująć żywcem, zarzucając nań z zaskoczenia żelazne łańcuchy. Sam dotyk żelaza ściągał ich ku ziemi, jednak nic nie wskazuje, aby przydawali się na cokolwiek jako jeńcy. W naszym świecie byli bowiem zbyt słabi, żeby wykonywać jakieś roboty, nie porozumiewali się ludzkim językiem i niedługo po pojmaniu, umierali. Pozostawali z ludzkością w stanie zimnej wojny, zazwyczaj zbyt szybcy, byśmy zdołali stanąć z nimi do otwartej walki w obronie naszej własności. Odpowiednio czujny rolnik mógł jednak przewidzieć zajazd, bacznie obserwując chmury. Nie wszystkie są bowiem tym, czym się wydają; niektóre z nich są fałszywe. Podniebni piraci kamuflują w ten sposób swoje okręty, wisząc nad głowami nieświadomych niczego ludzi tak długo, aż doczekają odpowiedniego momentu na rajd. Spadają wtedy na gospodarstwa niczym szarańcza, zręcznie oczyszczając pola i sady z ich owocu. Ich czarownicy uprzedzali często atak gwałtowną wichurą lub burzą; według podania, mieszkańcy Magonii są tak słabi, że najłatwiej jest im pozbierać zboża obite gradem lub owoce zdmuchnięte z drzew. Warto mieć na uwadze fakt, że Burgundowie musieli znać jakiś sposób, aby odróżnić pole ogołocone przez tego rodzaju duchy od zwykłego najazdu rozbójników. Źródła niestety milczą w tym temacie.

Trwale przegnać ich potrafił jedynie czarodziej zajmujący się pogodą, tzw. tempestariusz (niestety praktyki tego zawodu stanowią niemożliwą do rozgraniczenia plątaninę religii tradycyjnej, wschodniej astrologii i herezji chrześcijańskich, dlatego ich tematu w tej chwili nie będę rozwijał). Nie zawsze jednak szukają zwady, a pośrednictwo odpowiedniego medium pozwalało nawet z nimi handlować! Potrzebowali oni, rzecz jasna, jedzenia. Nie wiadomo natomiast, co przekazywali ziemianom w zamian…

Realne zagrożenie dla ludzkości stanowili tylko od wielkiego dzwonu, kiedy dochodziło do zaćmienia księżyca. Cała społeczność burgundzka zbierała się wtedy do bitwy. Według przesłanek, zaćmienie poprzedzała jaśniejąca na ciemnym niebie wizja szarżującego wojska z Magonii. Urządzali oni nagonkę na księżyc, rzucając w niego oszczepami. Wreszcie znikał (Germanowie nad Renem sądzili, że zostaje wtedy „złowiony przez potwory”), co prowokowało ludzi do kontrataku. Przywódca społeczności miotał w niebo włócznią, rozpoczynając bitwę, zaś pozostali członkowie wznosili jak najgłośniejszy krzyk, czarownicy rzucali w niebo swoje najsilniejsze klątwy. By zwiększyć hałas, tłuczono też powszechnie naczynia. Ostatecznie, po wielkim wyczerpaniu walczącej wspólnoty, udawało się zwalczyć najazd… aż do następnego razu. 

Jeśli widoczność była należyta, sam tylko Cezary z Arles mógł obserwować ten rytuał nawet 20 razy w czasie swojego urzędowania! Wśród innych Germanów migrujących można zauważyć inne ciekawe zwyczaje, związane z analogiczną bitwą; jest to wierzenie regularnie współwystępujące z wiarą w istnienie Magonii. Czasem mężczyźni z plemienia naśladowali dziki, kwicząc i chrumkając; wynikało to zapewne z przekonania, że przeciwnicy księżyca boją się tego zwierzęcia. Inna grupa sądziła, że można ich zranić tylko żelaznymi przedmiotami. Najmniej zrozumiały jest jednak zwyczaj obłąkańczego przekraczania granic, obalania słupków granicznych między działkami i niszczenia żywopłotów. Nie jestem w stanie nawet wysunąć hipotezy, jak ta czynność miałaby pomóc w bitwie o losy księżyca.

Szkic symboli znalezionych na kamiennych blokach, wykorzystanych do budowy murów średniowiecznego Awinionu. Rysunek wykonano w ostatniej dekadzie XIX w.

O pożytkach z przeżytków

Słowem podsumowania. Germańscy mieszkańcy Królestwa Burgundii (prawnie Burgundami będący, choć sami użyliby do samookreślenia wielu innych nazw) zamieszkujący południową Galię od ok. V w. n. e. przechowali w swoich społecznościach rodowych podstawowe rytuały starogermańskiej religii tradycyjnej. Znali procedurę składania ofiar, kierowaną wobec duchów zamieszkujących drzewa i źródła, ponieważ kult bogów został wśród nich całkowicie zapomniany. Utrzymali nacechowane religijnie uczty, których szczegółowe opisanie powinno zachwycić rekonstruktora. Spośród bardziej rozbudowanych mitów ocalały dwa: pierwszy dotyczy istnienia tajemniczej Magonii i ich mieszkańców, mieszkających pod księżycem, a ponad chmurami; drugi zaś ich ustawicznych rajdów, prób zawłaszczenia księżyca w procesie przypominającym polowanie. Aby zapobiec wykonaniu tego planu, społeczności burgundzkie dokonywały spontanicznego rytuału symbolicznej bitwy oraz odstraszania najeźdźców. Oba wierzenia znajdują poświadczenia porównawcze wśród Germanów zza Renu (przodków Niemców), mieszkańców Pikardii, Wizygotów oraz Franków. Nie można zaprzeczyć, że ostatni z wymienionych po podbiciu Królestwa Burgundii i zasiedleniu swoimi współziomkami, przejęli również skromną schedę duchową, jaką pozostawili po sobie dawni mieszkańcy. Świadczyć może o tym zarówno ceremoniał polityczny (rządząca tymi terytoriami gałąź Merowingów przejęła miano Nibelungów po dawnej dynastii rządzącej plemienia Burgundów), jak i długa żywotność zarysowanych wyżej elementów światopoglądu. Jeszcze w IX wieku w państwie Franków, Agobard z Lyonu opisał trwające nieprzerwanie praktyki związane z Magonią na terytorium, gdzie zasadniczo Burgundowie nie istnieli już jako zauważalna grupa etniczna. Świadczy to o trwałości tego poglądu… lub jego niezaprzeczalnej prawdziwości, którą na swój sposób dostrzegał każdy mieszkaniec tego terytorium. Wybór jednej z konwencji interpretacyjnych, zostawiam już samym Czytelnikom.

Mój wniosek z tej krótkiej przygody intelektualnej jest następujący. Nawet w warunkach asymilacji oraz rugowania kultury germańskiej wśród Burgundów, pozwolili oni sobie na praktykowanie cennych obrzędów o charakterze kosmicznym. Sam dotychczas byłem zdania, że twierdzenia związane z losami wszechświata, innymi wymiarami i ruchami ciał niebieskich to trochę „za wysoka liga” dla mojej raczej przyziemnej formy religijności. Być może należy tę opinię zrewidować? Jesteśmy dzisiaj zanadto oddaleni od świata duchów, aby zauważyć zachodzące tam wydarzenia, nawet kiedy towarzyszą przyciągającym wzrok, efektownym zjawiskom astronomicznym. Nie znaczy to wcale, że powinniśmy się poddawać! Należy ich wypatrywać, aktywnie szukać i weryfikować z innymi. Kto wie, być może następne zaćmienie czy koniunkcja, okaże się nadal być tłem dla wielkiej bitwy lub pochodu, których większość z nas nie potrafi nawet zauważyć? Wierzę, że nie jest to wiedza utracona bezpowrotnie. Najdawniejsi Burgundowie głębokiej starożytności też musieli się przecież nauczyć tego, jak odróżniać prawdziwe chmury, od zakamuflowanych okrętów Magonii…

ŹRÓDŁA:

Daly William, Caesarius of Arles. A precursor of medieval Christendom, Traditio 1970, nr 26.

Filotas Bernadette, Pagan survivals, superstition and popular cultures in early medieval pastoral literature (500-1000), Montreal 2000, SC.

Fox Yaniv, Power and religion in Merovingian Gaul. Columbanian Monasticism and the Frankish Elites, Cambridge 2014.

Klingshirn William, Caesarius of Arles. The making of a christian community in Late Antique Gaul, Cambridge 1994.

Lucy Grig, Caesarius of Arles and the campaign against popular culture in late antiquity, Early Medieval Europe 2018, nr 26.

s. Mueller Mary Magdeleine, St. Caesarius. Sermons, t. 1, Milwaukee 2004.

s. Mueller Mary Magdeleine, St. Caesarius. Sermons, t. 2, Milwaukee 2004.

s. Mueller Mary Magdeleine, St. Caesarius. Sermons, t. 3, Milwaukee 2004.

Shami Gosh, On the origins of Germanic Heroic Poetry. A case study of the Legend of the Burgundians, Beiträge zur Geschichte der deutschen Sprache und Literatur 2007, t. 129, nr 1.

Szarmach Paul, Caesarius of Arles and the Vercelli Homilies, Traditio 1970, nr 26.

Wolfram Herwig, The Roman Empire and its Germanic Peoples, Berkeley 1996.

Wood Ian, Shanzer Danuta, Avitus of Vienne. Letters and selected prose, Liverpool 2002.

Wood Ian, The Merovingian Kingdoms 450-751, Londyn 1994.

Geary Patrick, Barbarians and ethnicity, [w:] Late Antiquity. A guide to the postclassical world, Cambridge 1999.

Powyższe teksty (za wyjątkiem pracy pani Filotas) możecie znaleźć pod adresem: https://libgen.is/

https://austriaca.at/misremembering_the_139_148.pdf

https://www.medieval.eu/burgundian-longobardian-fara/