Octave Tassaert, „Chlodwig w bitwie pod Tolbiac”, 1836 r., Montpellier.
Aniołki Thunara
Motorem napędowym ekspansji i migracji Franków, podobnie jak wszystkich innych germańskich plemion okresu wędrówki ludów, byli ich wojownicy. Zdeterminowane, wysoce mobilne i przedsiębiorcze grupy mężczyzn, podążały za charyzmatycznymi wodzami, którym przysięgali wierność w quasi-religijnym otoczeniu. Takie grupy nazywamy z niemiecka Mannerbundami, co wydaje się brzmieniem zasłużonym, sądząc po tym, skąd większość takowych wywędrowała. Oczywiście podczas migracji członkowie grup wojennych brali za sobą rodziny, wozy z dobytkiem bądź bydło, jednak sami zawsze szli przodem; spoczywał na nich ciężar nie tylko obrania kierunku, ale też neutralizacji wszelkich zagrożeń i bieżącego negocjowania z napotkanymi podmiotami politycznymi. Państwa, plemiona osiadłe, nomadyczne czy czasowo wędrujące, tworzyły wtedy zdradziecko niebezpieczną plątaninę. Nawigację w jej obrębie umożliwiał Mannerbund, formacja istniejąca w rozpoznawalnych dla nas formach przynajmniej od późnego neolitu, a jednak wielce umiłowana przez Germanów. Znany anglojęzyczny popularyzator historii, Dan Carlin, określił Franków w czasie migracji do Galii wręcz jako „przednowożytny odpowiednik gangu motocyklowego”. Dobitnie uargumentował to w swoim chyba czterogodzinnym wywodzie nt. chrztu Chlodwiga, którego wdzięczny tytuł pozwoliłem sobie sparafrazować jako nazwę tego podrozdziału. Niemal wyłącznie spośród tej grupy społecznej rekrutowały się późniejsze elity państwowotwórcze pod rządami Merowingów, co pozwala nam zrozumieć ich szczególne charakterystyki.
W obrębie Mannerbundu przywódcą stawał się człowiek obdarzony charyzmatem, który przynosił mu zwycięstwo, sławę i dobrobyt. Jego posiadaczy można było rozpoznać po wielkiej brawurze, szlachetnych czynach, szeroko pojmowanym „dobrym imieniu”. Najpotężniejszym z nich był oczywiście król, którego los był ściśle związany z powodzeniem całego organizmu państwowego, jak opisaliśmy to już sobie w poprzedniej części. Sprzysiężeni z nim wodzowie (którzy później, naturalnym biegiem rzeczy, zamienili się w wasali) mogli liczyć na namiastkę tej mocy, ale też sami mogli udzielić jej osobom, które dołączyły do ich grupy. Zgodnie z tymi szczeblami dzielono się honorami, łupami, a przy osiedleniu wreszcie ziemią. Sprzyjało to powstawaniu „piramidek władzy” – bezpośrednich przodków późniejszej drabiny feudalnej. Fortuna francorum (z materiału źródłowego znamy jedynie latynizację, frankijskim określeniem mogło być np. wurd/werd, tj. przeznaczenie) umożliwiała sprawowanie nie tylko funkcji wojennych i politycznych, ale również kapłańskich. W ujęciu burgundzkiego literata, Avitusa z Vienne, została wprost przeciwstawiona chrześcijańskiemu sanctitas! Wskazuje to, że była koncepcją przynależącą do kultury duchowej, a nie (jak chcieliby twierdzić historycy szkoły materializmu) jedynie poetyckim określeniem statusu wodza. Wśród Franków, osobista fortuna była kreowana nie tylko przez przynależność do Mannerbundu, ale również za wstawiennictwem dwóch podmiotów: bogów oraz przodków. Wodzowie zatem pojawiali się wśród wojowników „organicznie”, jeśli tylko ci zaskarbili sobie przychylność zaświatów.
Płynąca z tej logiki silna hierarchizacja, przekładała się na wszystkie sfery życia Franków, nie oszczędzając duchowości w najmniejszym nawet stopniu. Kiedy ich wojownicze elity podzieliły się już ziemiami północnej Galii, stały się dla ludności autorytetami także w tej kwestii. Mimo że byli to ludzie z reguły niepiśmienni i powierzchownie nawróceni, ustawicznie zwracano się do nich w celu rozwiązywania konfliktów teologicznych (kultura frankijska przewidywała tu instancyjność, gdzie najwyższym sędzią wiary był król, za kompletnym pominięciem hierarchii Kościoła). Stan ogólny frankijskiego chrześcijaństwa wskazywał, że na przedstawione im problemy odpowiadali szczerą obojętnością lub ignorancją, od prostego włodarza ziemskiego po biskupa. Bo i właśnie, biskupstwa wraz z całą powagą funkcji, także otrzymywali wojownicy, nagradzani w ten sposób za zasługi wobec rodu Merowingów. Nietrudno się domyślić, że byli to osobnicy kompletnie pozbawieni przygotowania teologicznego, często na wpół pogańscy. Na wschodnich rubieżach państwa Franków (dzisiejsze Niemcy) znane były przypadki, gdzie w chwili chrystianizacji, księdzem mianowano… pogańskiego kapłana danej społeczności! W nowym przebraniu, kontynuował on potem wiele ze starogermańskiej obrzędowości ludowej, na której opisanie przyjdzie jeszcze pora. Nie powinno też umknąć naszej uwadze, że przynajmniej elity frankijskie zachowały do VIII w. wspomnienie o wyodrębnionej warstwie kapłańskiej: Karol Wielki i Alcuin w zachowanym epizodzie dostrzegali pokrewieństwo między indyjskimi braminami, a godnymi szacunku „barbarzyńskimi filozofami” jakich miało wydać na świat ich plemię w dawnych wiekach.

Wyposażenie frankijskiego wojownika, zbiory Germańskiego Muzeum Narodowego w Norymberdze.
Wasale bogów
Relacje patronalne były wdrukowane głęboko w umysłowość frankijską, przekładając się wprost na interakcje ludzi z bogami. Zdaniem jednego z najwybitniejszych badaczy tego okresu, Petera Browna, chrześcijaństwo praktykowane przez wczesnośredniowiecznych Franków było w istocie strukturą niebywale archaiczną. Mężczyźni, zwłaszcza wojujący, przysięgali lojalność określonemu świętemu, którego traktowali jako „duchowego wodza” swojego Mannerbundu. Zajmował on miejsce w hierarchii powyżej „ziemskiego wodza” i był punktem odwołania w przypadku niesprawiedliwości czy konfliktu wśród wolnych wojowników. Okazywali na poświęconych mu kapliczkach broń w dokładnym odbiciu gestu, jakim oddawali hołd swojemu dowódcy.
Można go interpretować nawet jako prośbę o uświęcenie broni, która mogła otrzymać za wstawiennictwem ducha swój własny zasób mocy. Poza zwiększoną skutecznością, narzędzie wojny uzyskiwało w ten sposób jakąś podmiotowość, a po dłuższym użytkowaniu nawet imię (stąd we francuskich już pieśniach heroicznych mnóstwo pompatycznie nazwanego żelastwa). Z logiki tej wynika, że na uznanie osobowego charakteru, narzędzie musiało sobie zasłużyć wierną służbą właścicielowi… dało się to jednak ominąć, poprzez wykorzystanie przy kreacji – chociażby w jelcu miecza lub przy kuciu ostrza – relikwii. Wśród Franków najpopularniejsze były domniemane gwoździe ze Świętego Krzyża, które miały nadać ostrzu moc zdolną skrzywdzić nawet boga, oraz oczywiście włosy świętych. Obecność tak zacnych elementów w konstrukcji, pozwalała przejść bezpośrednio do zachwytu takąż bronią i nadania jej imienia natychmiast. Zachował się wśród Franków też szereg szczątkowych wierzeń okołowojennych, jakie sam chciałbym wytłumaczyć szczególną fortuną danych przedmiotów: kije wojenne miały z jej pomocą wracać do właściciela, włócznie rozbierać wrogów z pancerzy i długo zostawać w ranach, podobnież hełmy chroniłyby całe ciało (noszący je wojownicy mogli iść do walki całkiem nadzy). Wierzenie tego rodzaju może wyjaśniać, dlaczego armię frankijską i inne związane z nią kulturowo wojska germańskie (Turyngów czy Fryzów) cechowała duża dbałość o osobiste uzbrojenie, które żołnierze regularnie pielęgnowali i naprawiali po uszkodzeniach.
Jednocześnie nawet drobniejsze relikwie przenosiły w sobie chyba część fortuny jaką ów święty (rozumiany jako wielki wojownik) musiał posiadać i którą mógł udostępnić swoim drużynnikom. Nie ujmowało to autorytetu ziemskim wodzom, którzy byli w takim układzie społecznym pośrednikami między swoimi towarzyszami broni i ich wspólnym patronem. Relacje te powtarzały się od najniższych wojowników zarejestrowanych w źródłach, do samego króla Franków, którego bezpośrednim patronem miał być sam Chrystus.
Z dostępnych nam źródeł wynika, że relacje tego rodzaju można wywieść od dawniejszego zespołu obrzędów na cześć Wodana. Musiał on być patronem wojowników w rozumieniu ścisłym (szaleństwo wojny to bez mała jego domena), ale też ustanowionym na łamach tekstu sensie społecznym. Na frankijskiej srebrnej folii z Palatynatu przedstawiony został człowiek, który poddaje swój miecz Wodanowi w służebnym geście. Prawdopodobnie całe rzesze Franków związane były z Bogiem Mordu poprzez hołd tego rodzaju. Może o tym świadczyć ich zamiłowanie do wyobrażeń tego bóstwa, a konkretniej masek. Wodan dał się bowiem poznać Germanom pod imieniem „Maski” [skand. Grimr, ang. Grim]. To jeden z jego rzadziej opisywanych atrybutów, ale niesłychanie istotny dla dalszego wywodu. Frankijscy nobile ozdabiali swoje domy maskami, podobnymi w wyrazie do graficznych przedstawień Wodana na biżuterii. Umieszczali ten wzór również na swoich pasach oraz być może wieszali na włóczniach, nim przystąpili do walki z grzbietu konia (przynajmniej tak uczynił król Childeryk w końcówce V wieku). Istotne, że nie zakładano ich w odróżnieniu od wzmiankowanych w źródłach masek przodków czy bohaterów. Były to akcesoria kultowe, których tło społeczne i związek z imieniem boga, mogą wskazywać na przynależność do kultu Wodana.
Jego wyraziste centrum w Galii, należałoby moim zdaniem sytuować na podparyskim Montmartres [franc. Górze Męczenników]. Góra ta pojawia się w źródłach merowińskich pod nazwą „Mons Mercori” [łac. Góra Merkurego] – Merkury zaś to powszechna latynizacja boga Wodana. Dawniej było to miejsce kultu druidów, później hellenistyczne. Po migracji Franków pojawiły się tam nie tylko nowe ofiary, ale i wspomniane powyżej maski. Kult w tym miejscu trwał w najlepsze po chrystianizacji, zmieniając nazwę tylko dwukrotnie: najpierw na „Mons Mars”, potem zaś na obecną. Terakotowe maski wciąż pozostały akcesoriami kultowymi, dodano tylko do nich krzyże. W centrum obrzędów znajdowała się jednak „ludowa relikwia” jaką była ludzka głowa, najpewniej czaszka lub zasuszona na wzór trofeum. Hagiografowie uznali ją za relikwię św. Dionizego, który jak wiemy, dla swej wiary stracił głowę. Jednocześnie charakterystyka jego kultu, a tego miejsca w szczególności, każe przypuszczać istnienie korzeni sięgających głębiej. Kult głów i wiara w ich mistyczną moc, to jedne z wyróżników religii celtyckiej na tle reszty Barbaricum. Istnieje więc niemała szansa, że było to sanktuarium, podtrzymywane od czasu druidów… właściwie po dziś dzień, chociaż relikwia z głowy świętego (po translacji w XIV w., gdyż stara rozpadła się ze starości) znajduje się obecnie w katedrze Notre Dame. Należy tu konstatować, że Frankowie uzupełnili ten ośrodek religijny własnymi wyobrażeniami; być może właśnie od nich wypłynęła choćby myśl, że relikwia z „głowy św. Dionizego” miałaby cudownie odpowiadać na pytania i dodawać czcicielom mądrości. Jak zdążyłem zaznaczyć poprzednio, dostrzegam tu interesujący związek z historią nieszczęsnego Mimira.

Emile Louis Picault, „Chlodwig”, 1890 r., ze zbiorów Muzeum Senatu Portugalii.
Bractwo Wilków
Specyficznym typem Mannerbundu były bractwa zwierzęce. To wspólne dziedzictwo Indoeuropejczyków, które prawdopodobnie odegrało niemałą rolę w naszej ekspansji na terytoria Europy, Indii i Iranu. Na naszym kontynencie wymarły natomiast dopiero pod koniec XVII w., wraz ze śmiercią ostatnich jawnych wilkołaków. W perspektywie historycznej, bractwa te były jeszcze mocniej sakralizowanymi zrzeszeniami wojowniczych mężczyzn. Przybierały unikatowe dla siebie (misteryjne) formy kultowe i wywarły olbrzymi wpływ na wierzenia innych ludów, jakie napotykali. Przynależący doń wojownicy ubierali futra dzikich zwierząt, aby potem walczyć równie skutecznie, jak one same. Podczas walki zapadali w przesławny szał bojowy – nie odróżniali przyjaciół od wrogów, we wściekłości gryźli własne tarcze, potrafili w ten sposób powalić całe szeregi pospolicie wyszkolonych przeciwników. Krwawego fachu uczyli się w grupie, podczas owianego tajemnicą procesu inicjacji, który być może obejmował wykorzystanie: mistycznych transów, substancji psychoaktywnych i sui generis psychiatrii. Najlepiej znanym rodzajem bractwa zwierzęcego byli znani wśród Germanów północnych berserkerzy [skand. Berserkir, czyli „niedźwiedzie koszule”]; straszliwi samotnicy, słynący z kunsztu wojennego. Istniały jednak ich odpowiedniki, które spotykało się chyba powszechniej, a odwołujące się obyczajami do wilków. Wszyscy byli blisko związani z Wodanem, bogiem szału oraz horroru wojny. Budowali z nim osobistą relację, co wyróżniało ich skądinąd od kultu masowego.
Musiała być to formuła walki popularna wśród Franków, których już źródło rzymskie oskarżyło o popadanie w „wilczy szał” podczas walki. Ich jednostki szturmowe, walczące podczas Wędrówki Ludów w zastępach germańskich, imperialnego Rzymu czy Hunów, miały przed walką dziko skowyczeć i nieść do walki „sztandary” z wizerunkiem wilków. Rekonstrukcja językowa pozwala stwierdzić, że nazywali się być może „Wolfhednere” [frank. wilcze płaszcze]. Ich szkoła walki wypadła chyba z mody po uspokojeniu się sytuacji geopolitycznej, gdyż jeszcze przed chrystianizacją, wzmianki na ten temat gwałtownie cichną. Radykalna metoda walki i towarzyszący jej kompleks religijny, odchodził powoli do lamusa. Kto wie, istnieje przecież możliwość, że to przez silne związki z ekstatycznym kultem Wodana, nie mogli Wolfhednere przyjąć nawet powierzchownej chrystianizacji, co stawiałoby ich w opozycji do całej reszty społeczeństwa… na czele z monarchią frankijską. Nie należy zapominać, że byli to wolni, uzbrojeni po zęby ludzie, żyjący wojną i bez mocnego osadzenia w pokojowym społeczeństwie. Stąd wśród każdego ludu germańskiego, gdzie takie formacje dotrwały do średniowiecza (Frankowie, Alemanowie i Skandynawowie), zachodzi stopniowe wypchnięcie bractw zwierzęcych poza nawias życia społecznego. Stawali się coraz rzadsi i jeśli nie wziął ich pod skrzydła obdarzony fortuną władyka, pozostawało im zarabiać na życie bandytyzmem. Nieprzypadkowo w kulturze frankijskiej, podobnie jak wielu innych, wyraz „wilk” był synonimem słowa „banita”. Wojownik zwierzęcy, nie inaczej niż sam zwierz, stał się istotą wyjętą spod prawa.
Można było przewidywać, że taka sytuacja nie może trwać długo i ostracyzm spowodowałby zaniknięcie Wolfhednere. Nic bardziej mylnego! Od momentu masowego osiedlenia Franków w Galii, grupy takie przetrwały blisko stulecie i nawet na początku VII w. były swoistym problemem dla monarchii. Lud zapamiętał je w przezwiskach (Chedin, Wolfhedin, lub Bero w przypadku niedźwiedzia) wyróżniających zapewne w pierwszym pokoleniu osiedlonych weteranów. Później oczywiście tyczyło się to raczej ich potomków. Działali oni w konspiracji, wśród bezdroży, a jednak na tyle aktywnie, by zwrócić uwagę samego papieża. Stąd Grzegorz Wielki pisał w swojej korespondencji z 597 r. o Frankach, którzy na wsi składali pogańskie ofiary, „nosząc zwierzęce łby na głowach”. Tymczasem jego imiennik, biskup Grzegorz z Tours, wzmiankował o składaniu przysiąg na zwierzęce głowy. Można interpretować to dwojako. Istotnie słowa te mogły dotyczyć owych bractw, które potencjalnie wciąż mogły organizować inicjacje i zaprzysiężenia przed obliczem swoich dzikich patronów. Osobiście twierdzę jednak, że równie prawdopodobnie mogły one być niezręcznym, chrześcijańskim ujęciem bóstw rodowo-plemiennych, które nierzadko przyjmowały w kulcie zoomorficzne kształty (starczy wspomnieć złoty łeb byka, jaki pochowano wraz z Childerykiem). Trudno to dzisiaj rozsądzić, podobnie jak osobliwe informacje na temat prawie zapomnianych grup, mniej popularnych niż wilki i niedźwiedzie. Jeśli faktycznie – jak sądzi wojskoznawca Michael Speidel – istniały wśród Franków również bractwa łasic czy kozłów, to zostały po nich niemalże popioły; garść przezwisk, emblematów i zdobień na hełmach…
Po omówieniu zwyczajów, jakie były domeną osobliwie rozumianego stanu wojowniczego, przyjdzie nam pochylić się nad tym, co poszukiwacze przeżytków pogańskich lubią najbardziej – nad warstwami ludowymi. Im właśnie poświęcona będzie kolejna, ostatnia już część tego cyklu.