Przeżytki starogermańskie wśród Niemców Nadwołżańskich w USA

Niemcy Nadwołżańscy na wsi niedaleko Portland, ok. 1915 r.

Droga, z której się nie wraca

Kolonizacja niemiecka sięgnęła daleko, ustępując zasięgiem chyba tylko francuskim i brytyjskim imperiom kolonialnym. Od terytoriów dzisiejszej Polski po Kazachstan, od Australii do Ameryki Południowej. Gdziekolwiek znaleźli się Niemcy, tam na długie pokolenia zachowywali odrębność od ludności ościennej, znajdując niewyczerpane źródło siły we własnych tradycjach i tożsamości. Państwa ściągały ich i zapraszały jako osadników, ponieważ uniwersalnie nieśli za sobą wyższy poziom techniki, kultury pracy czy gospodarowania niż reprezentowali sobą tubylcy. Jak wdzięcznie określił to nestor polskiej etnografii, Oskar Kolberg (spolonizowany syn niemieckiego osadnika):

„[…] wmieszanie między ludność polską na wielkich obszarach kilkudziesięciu tysięcy Niemców było tym dla postępu rękodzieł, przemysłu i cywilizacji rolniczej, czym jest dla stanu zdrowia ospy szczepienie.”

Podejście to dzieliła również niesławna w Polsce caryca Katarzyna II. Objęła władzę nad zrujnowanym ekonomicznie Imperium Rosyjskim i nie szczędziła wysiłków, aby podźwignąć je z nędzy. W tym celu wprowadziła do kraju uprawę ziemniaka, powołała publiczną służbę zdrowia, włączyła w obieg ekonomiczny ziemie cerkiewne, wprowadziła do Rosji papierową walutę, procedurę budżetową na skalę państwa… nie przyniosło to jednak zauważalnej poprawy, nie za jej życia. Błyskawiczne efekty miał natomiast dekret, który wydała w dniu 22 lipca 1763 r. Sama będąc Niemką, skierowała do swoich pobratymców uroczystą proklamację, gdzie obiecała im przywileje w zamian za osiedlenie się nad rzeką Wołgą. Dotychczas obszar ten, zwany Powołżem, był ekonomicznym pustkowiem; polem nieustających potyczek między Kozakami, Tatarami, a rosyjskim chłopstwem na prymitywnym poziomie kultury materialnej. Dziesiątki tysięcy Niemców (oraz Duńczyków, którzy szybko ulegli asymilacji i przyjęli niemczyznę swoich sąsiadów) odpowiedziały na wezwanie i faktycznie, obszar Powołża stał się przyzwoicie prosperującą częścią Imperium. Jej mieszkańcy natomiast, uzyskali miano Niemców Nadwołżańskich lub Powołżańskich – oba określenia są poprawne i będą stosowane wymiennie. Z ojczyzny przynieśli ze sobą do Rosji takie wynalazki jak młyny, tytoń, manufaktury. Dzięki swojej pracowitości oraz przewadze technologicznej, sformowali wielkoskalowe gospodarstwa i stali się klasą najbogatszych rolników w kraju. Na dodatek byli protestantami, co tylko podsycało nienawiść otaczających ich, prawosławnych chłopów; analogiczny proces miał miejsce w Polsce, tyle że nasz chłop był katolicki.

Ponad sto lat później, konflikty nabrały temperatury, zaś rząd konsekwentnie opowiadał się po stronie prawosławnej większości. Niemcom Nadwołżańskim narzucono służbę w armii (co było sprzeczne z przykazaniami niektórych protestanckich sekt), wprowadzono obowiązkową rusyfikację, ograniczono autonomię administracji ewangelickiej i świeckiej w języku niemieckim. Spowodowało to pierwszą masową emigrację, do której dołączyły kolejne: pustynnienie obszaru wołżansko-czarnomorskiego sprowadziło na ich ziemie liczne klęski głodu, narodziny ZSRR oznaczały wywłaszczenie bogatszego chłopstwa niemieckojęzycznego na rzecz Rosjan, wybuch drugiej wojny światowej sprowadził na ocalałych represje stalinowskie. W efekcie większość Niemców Nadwołżańskich po 1900 r. nie mieszkała wcale nad Wołgą, tylko na terenie obu Ameryk. USA, Kanada, Brazylia i Argentyna były ulubionymi miejscami ich osiedlenia, jednak unikatową tożsamość (jako „Volga Germans” lub „Russian Germans”) zachowali jedynie w pierwszym miejscu. Stworzyli tam ciasne strefy osiedlenia w tzw. trójkącie nadwołżańskim – na obszarze stanów Kansas, Dakota (północna oraz południowa) i Nebraska. Istotne kolonie znajdowały się też, według wielkości, w Colorado, Michigan oraz Iowa. Obecnie najwięcej Niemców Nadwołżańskich zamieszkuje stan Kalifornia, ponieważ masowo sprowadzili się tam na drodze procesów urbanizacji. Jest to jednak ludność ściśle miejska, uboga w tradycje i przez to nieinteresująca jako materiał dla naszych dzisiejszych rozważań.

Osadnictwo Niemców Powołżańskich w Stanach Zjednoczonych wyróżniało się na tle analogicznych zjawisk. Gdziekolwiek powstały ich osady, tam wyraźnie inkorporowano zaawansowane techniki produkcji rolnej oraz drobnoskalowego przemysłu. Podobnie jak w Rosji, tutaj również stali się elitą farmerską, tworzącą wsobną klasę niejako w poprzek anglosaskiego społeczeństwa. Niemcy Nadwołżańscy nie dopuszczali ślubów poza własną społecznością, czyniąc wyjątek tylko dla innych, rzadko spotykanych grup niemieckich oraz Skandynawów. Uparcie trzymali się własnego języka, przez pokolenia odmawiając administrowania po angielsku, identycznie jak traktowali mowę rosyjską w jej ojczyźnie. Zbudowało to niemały mur, utrudniający tej ludności integrację z sąsiadami, a jednocześnie chroniący przed zatraceniem wiele cennych tradycji. Ocalenie ich i podtrzymanie, stało się wręcz punktem honoru o który warto było walczyć. Niemcy Powołżańscy określali je jednym, ekscytująco szerokim terminem Brauche [niem. Obyczaje].

Gospodyni w społeczności Niemców Nadwołżańskich i jej kurczaki, ok. 1917 r.

Krew do krwi, kość do kości

Brauche było zbiorczym określeniem form życia społecznego, charakterystycznych dla opisywanej grupy. Zawierało w sobie określony sposób obchodzenia świąt w cyklu dorocznym, zachowanie hierarchii między członkami grupy, archaiczny XVIII-wieczny dialekt niemieckiego, wszelkie niepisane zasady rządzące życiem wspólnoty. Najczęściej mówi się o nim w kontekście magii i faktycznie, takie znaczenie ostatecznie wzięło górę nad pozostałymi. Stary obyczaj istotnie zawierał w sobie repertuar praktyk nadprzyrodzonych (nazwijmy je roboczo Braucherei, mimo że określenie to było wykorzystywane jako synonim do „Brauche”) oraz wierzeń o świecie, odmiennych od protestanckiej ortodoksji. Jak się okaże, wiele z nich sięga swoimi korzeniami jeszcze czasów przedchrześcijańskich. Nie jest to wcale myślenie życzeniowe, choć mogłoby się tak zdawać. Tak opisał Niemców Powołżańskich w Ameryce badacz tematu z lat 40., Joseph Voeller:

„Piosenki śpiewane i muzyka grana w Alzacji, Badenii i Bawarii w roku 1800, wciąż pozostają w użyciu przez pra, pra, prawnuków tych pionierów. Opowieści oraz żarty, które bawiły ich pra, pra, pradziadków w niemieckich prowincjach ponad stulecie temu, nadal są opowiadane i czytane przez potomków w Dakocie Północnej. Modlitwy, które pocieszały Wirtemberczyków w 1800, nadal można usłyszeć wśród ich potomków w Dakocie Północnej.”

Izolacja, nieufność wobec obcych, oraz praktykowany zbiór wartości odmiennych od otoczenia, pozwoliły przechować niemało pozostałości po tradycyjnej religii Germanów. Odpowiadały za to jednostki obdarzone talentami nadzmysłowymi, nazywane Braucher/Braucherin (zależnie od płci). Zajmowały się głównie medycyną ludową i przyjmowaniem porodów, ale nie stroniły też od magii użytkowej. Co jednak najważniejsze dla niniejszego wywodu: były żywymi skarbnicami tradycji ustnej, stróżami niepisanego prawa i arbitrami w sporach międzyludzkich. Pod względem statusu należeli do małomiasteczkowej elity, wymienianej jednym tchem z lokalnym pastorem, szeryfem, lekarzem i nauczycielką. Nie trzymali swojej praktyki w sekrecie, byli dobrze znani w swoim sąsiedztwie, stąd nazywano ich w poufałości „granny witches” [od skand. granne, czyli „sąsiad”]. Wbrew homofonii, nie powinno się tego wywodzić od angielskiego „granny” czyli „babcia” – Braucherin najczęściej zaczynała swoją karierę przed 13 rokiem życia i kończyła ją wraz z menopauzą; tylko wybitne jednostki kontynuowały praktykę aż do śmierci. Jest to zasada identyczna, jak w przypadku czarownic europejskich, tych z okresu polowań i palenia na stosach. Podobnie jak wtedy, magia była zajęciem dla niezależnych finansowo kobiet o wysokiej pozycji społecznej. Jakże dalekie to od stereotypu, pochodzącego z chrześcijańskiej propagandy, głoszącego że czarownica musi być pokraczną staruchą, zaś jej dolą ostracyzm w „chacie za wsią”!

Jako wyraz szacunku, znachorkę tytułowano fikcyjnym określeniem przynależności rodzinnej, np. Bas, Goht lub Mutter [niem. Ciotka, matka chrzestna, matka]. Zbiorowo nazywano je niekiedy „społecznością sióstr” – panie w jej obrębie uznawały się za równe statusem, co podkreślały odnosząc się do siebie per Schweschder [po pensylwańsku, pdc. Siostro]. Za pracę nie wolno im było przyjmować żadnego wynagrodzenia, stąd niezbędny był bierny dochód, najczęściej zapewniany przez bogatego męża. Braucherin były żonami majętnych gospodarzy, często przedstawicieli zawodów kojarzonych już przedtem z magią: kowali, młynarzy, szewców bądź rzeźników. Kiedy Braucherem był mężczyzna, wtedy sam wykonywał taką pracę. Zdarzało się to cokolwiek rzadko, warstwę tę należy uznać za gruntownie sfeminizowaną; ponownie narzuca się tu skojarzenie z czarownictwem. W każdym razie związek małżeński ze znachorem uznawano za równie prestiżowy, co z pastorem, nauczycielem czy lekarzem. Zawód ten był dziedziczny, według założenia przekazywany krzyżowo względem płci (panie brały sobie chłopców na uczniów, panowie dziewczynki). W praktyce jednak nie było to możliwe, przez chroniczny niedobór męskich czarowników. Zamiast tego, Braucherin przyjmowała pod swoje skrzydła wszelkie żeńskie krewniaczki w których dostrzegła chęci lub potencjał, dopóki „ich wiek nie wszedł w naście” [niem. -zehn]. Jeśli szkolenie rozpoczęto później, wtedy było co najwyżej połowiczne, niekompletne i nie dawało dziewczynie dostępu do jej pełnej mocy. Nauka obejmowała nie tylko czary, tradycję ustną itp. interesujące nas sprawy, ale też te bardziej prozaiczne, jak masaże, nastawianie złamanych kończyn czy higieniczne praktyki porodowe. Dla przykładu, świeżo upieczona matka musiała wypoczywać idealnie dziewięć dni i dziewięć nocy pod opieką Brauchera, ponieważ wtedy „krew szła do krwi, kość do kości, a łono wracało na właściwe miejsce”.

Podstawą praktyki Braucherei była astrologia, rozumiana nie tylko jako znajomość gwiazd, ale też cykli przyrodniczych warunkowanych słońcem i księżycem. Interpretowali na potrzeby ludności zjawiska takie jak zaćmienia, komety czy roje asteroid widoczne na nocnym niebie, wróżąc z nich przyszłość. Interpretowali sny oraz dokonywali auspicjów (odczytywania przyszłości z zachowania ptaków) poprzez obserwację kluczy latających gęsi. Niemcy Powołżańscy konsultowali tego rodzaju wieszczów przed istotnymi decyzjami gospodarskimi: sianiem w polu, zbiorami, a także ubojem trzody. Istniało bowiem istotne tabu, pozwalające im przelewać krew zwierzęcą tylko w określonych fazach księżyca. Nie zachowało się żadne uzasadnienie tego poglądu, ani nawet konkretne fazy, które miałyby sprzyjać lub wzbraniać człowieka przed ubojem.

Wierzono w mnogość duchów, nazywanych Gespenster. Miały być niewidzialnymi duszami ludzi, dobrych i złych, które zdecydowały się pozostać w świecie. Mogły zamieszkiwać podejrzane drzewa lub cieki wodne, ale przede wszystkim spotykano je w ludzkich domach. Duchy złe lub niespokojne, robiły tam, straszyły po nocach, etc. Przyjazne natomiast, zaczynały pomagać swoim gospodarzom. Domy z dobrymi duchami miały określoną aurę spokoju, nie imały się ich waśnie, mieszkańcom łatwo było utrzymać dobry nastrój. Czarownik mógł też przekabacić takiego ducha, wynegocjować z nim zmianę nastawienia lub wyprowadzkę z okupowanego siedliska. Czynił to, najprawdopodobniej zapadając w trans i wychodząc z ciała do świata duchów. Pozostałością po tych wierzeniach mogą być narracje magiczne w gatunku przedstawionego poniżej:

„Wchodzę w las czerwony; w czerwonym lesie czerwony kościół; w czerwonym kościele czerwony ołtarz; na czerwonym ołtarzu czerwony chleb; w czerwonym chlebie, czerwony nóż…”

Formułę powtarzano bardzo szybko, wchodząc w stan skupienia i przy okazji opisując mniej lub bardziej metaforyczną, duchową wędrówkę znachora. Ów był wzywany często do zmarłych, aby upewnić się, że ich duch odszedł w zamierzone zaświaty. W tym celu Braucher spędzał całą noc, sam na sam ze zwłokami w kompletnej ciszy. Pozostaje tajemnicą, co właściwie miało tam miejsce. 

Znachorzy zwalczali też „duchy chorób” opętujące ludzi. Najpoważniejszym z nich, swego rodzaju nemezis wszelkiego Braucherei, były Voahmy [od pragermańskiego „wurmiz” tłumaczonego rozmaicie: jako robaki, glisty, czerwie, węże, żmije i smoki]. Był to rząd demonów nieprzyjaznych ludzkości, które wchodziły do naszych ciał niepostrzeżenie, wykorzystując do tego złe stany psychiczne. W wywiadzie znachorka wyróżniła trzy najważniejsze, były to zazdrość, chciwość oraz kłótnia z innymi. Kiedy znalazły już punkt zaczepienia, wykorzystywały go aby stopniowo wyżreć ofiarę od środka. Choremu wypadały włosy, cierpiał na bezsenność, kości rozpadały się za życia, nie był w stanie powstrzymać moczu, zaś po ciele przemieszczał się wijący kształt zapalenia (nazywany „dzikim ogniem” – identycznie jak w ludowej medycynie germańskich Alp). Voahm pożerał człowieka, doprowadzanego do szaleństwa cierpieniem, dopóki nie wpędził go do grobu. Jedynym ratunkiem był odpowiednio przygotowany znachor. 

Brauche przepisywało określone talizmany, noszone przy sobie lub na ścianach domu; ich zadaniem było powstrzymywanie złych duchów na progu i umacnianie tych dobrych. Służyły także do odbijania czarów wrogich użytkowników magii, tzw. Hexerei. Braucher miał zazwyczaj do dyspozycji:

  • Seetelja – trójkątne filakterium, przechowujące w sobie uprzednio zaczarowaną żywicę (najczęściej asafetydę o nieprzyjemnym zapachu, który miał odstraszać demony);
  • Suszone sroki, węgorze oraz rybie głowy;
  • Podkowy – jako łatwo zauważalny kawałek żelaza, którego bały się złe duchy;
  • Krzyże z kutego żelaza – jak wyżej, zabezpieczano nimi uroczyska, indiańskie kurhany oraz cmentarze, tj. miejsca szczególnie przeklęte. 

Obok transu, Braucher przyzywał też na pomoc figury z mitologii chrześcijańskiej, podstawione w miejsca dawniej zajmowane przez pogańskich bogów. Centralną postacią był Jezus Chrystus, osobisty patron i nauczyciel wszystkich użytkowników Braucherei. To on nadawał talent magiczny, czynił ręce czarownika leczniczymi. Są to dwie funkcje, gdzie wprost przypominał Wodana. Jako wróg Voahmów, zwalczał je ze swoim towarzyszem św. Piotrem, wygrzebywał z wnętrza Ziemi i uśmiercał. Nie mogę tego uznać niestety za nowe odkrycie, ponieważ zbieżność ta została już doskonale opisana na gruncie magii średniowiecznej, gdzie walka „z czerwiem” jest częstym motywem u Germanów, od Islandii po Transylwanię. Równie ważne były postacie „trójek” – Trzech Dziewic, Trzech Matek i nieortodoksyjnych form Trójcy Świętej (np. Jezus-Piotr-Maryja). Odwołanie się do jakiejś trójcy było uniwersalnym elementem zaklęć, ale często trudno odczytać, kogo właściwie autor miał na myśli. Nauczony doświadczeniem, czuję podskórnie, że kryje się tutaj jakiś przeżytek pogański. Został jednak schrystianizowany zbyt dawno, aby udowodnić na tym polu cokolwiek użytecznego.

Niektóre formuły Braucherei powtarzane były od ok. tysiąca lat – można to udowodnić na przykładzie Drugiego Zaklęcia Merseburskiego, którego fragmenty („kość do kości, krew do krwi, kończyna do kończyny; tak jakby zlepione były”) przefiltrowane przez upływ czasu, nadal powtarzano podczas praktyk znachorskich.

Słup majowy Niemców Nadwołżańskich. Los Angeles, Kalifornia, 2012 r.

Stary Obyczaj

Dla Niemców Nadwołżańskich cykl doroczny przebiegał między dwoma najważniejszymi świętami: Bożym Narodzeniem oraz Zielonymi Świątkami. Pierwsze były oczywiście świętem zimowym, drugie letnim i nie ulega wątpliwości, że należy traktować taki układ jako relikt przednowożytnej obrzędowości agrarnej. Pozostałe dni świąteczne uznawano za mniej istotne i niejako rozpięte między dwoma najważniejszymi. Cykl doroczny rozpoczynał się, jak nietrudno zgadnąć, od Nowego Roku. Dni między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem były czasem powszechnego wypoczynku oraz radości, najbardziej sprzyjającym czasem na urządzenie uroczystości rodzinnych: wesela, chrztu, konfirmacji (protestancki odpowiednik bierzmowania). Przed zaślubinami odprawiano pod przewodem Brauchera rytuał, gdzie przyjaciele państwa młodych robili wielki hałas na progu ich nowego domu. Strzelali z broni palnej, uderzali talerzami, tłukli porcelanę, etc. W ten sposób przepędzali złe duchy z przyszłego miejsca zamieszkania. 

W ostatnim tygodniu roku powszechnie czyniono też wróżby, ustalając ze znachorami „informacje strategiczne” potrzebne na cały następny rok – jakie będą warunki pogodowe w konkretnych miesiącach, czy wieś czeka klęska żywiołowa, komu urodzą się dzieci i ile ich będzie. Wielkanoc celebrowano bez żadnych większych przeżytków, abstrahując od teorii o pogańskim pochodzeniu jajek i zajęcy. Realnie ważne dla tej grupy były Zielone Świątki. Mieszkańcy przygotowywali się do nich, dekorując domy wieńcami kwiatów, ziół, oraz brzozowych witek. Wierzono, że nieudekorowany dom przyciąga złe duchy. Kiedy już dzień nadszedł, cała społeczność zbierała się w najbliższym mieście, zjeżdżając z odseparowanych niekiedy osiedli na to jedyne święto w roku. Uroczyście wznoszono wtedy „drzewko majowe” [niem. Maibaum] które było wyrwaną wcześniej brzozą, udekorowaną kolorowymi tasiemkami. W czasach bliższych współczesności, wieszano na nich metalowe lub drewniane ozdoby, fundowane przez określone grupy zawodowe miasteczka (bucik od szewców, świnka od rzeźników, itp.), bądź reprezentujące miejsca pochodzenia osadników (dom z Norymbergi, dom z Wirtembergi, etc. wycięte w drewnie). Procesja niosła je między istotnymi punktami miasta: obiektami administracji publicznej, kościołem, targowiskiem, szkołą, domami bogatych biznesmenów. Ci często musieli płacić Braucherom łapówki, aby co roku przynależeć do tego zacnego grona. Ostatecznie słup stawał w uświęconym tradycją miejscu, czyli na głównym placu miejscowości. Towarzyszyła temu wielka radość. Szkolone przez cały rok chóry młodzieńców śpiewały, kiedy reszta wspólnoty tańczyła dookoła słupa. Miało to przynosić zdrowie, płodność i wigor przez całą ciepłą porę roku. 

Następnie dorośli rozchodzili się do domów, goszcząc przy okazji u siebie nawzajem, pijąc piwo, załatwiając sprawy lub dobijając interesów. Popołudnie, wieczór oraz noc były czasem zabawy dla młodzieży, która urządzała sobie festiwal dookoła „drzewka”. Na jedną noc, nie obowiązywały tam rygory protestanckiego społeczeństwa, a rodziny ignorował ekscesy młodego pokolenia… zwłaszcza w kontaktach damsko-męskich. Niemcy Nadwołżańscy charakteryzowali się na tle otoczenia szczególną ilością nieplanowanych ciąż i śmiem podejrzewać, że atmosfera świąt letnich miała tutaj pewne znaczenie. Przez następne dwie noce trwały zaloty. Chłopcy udowadniali swoje męstwo, zakradając się do domów dziewcząt. Tam, zazwyczaj nad ranem, stawiali własny słup majowy. Im większy był, ładniej ozdobiony i bliższy do domu, tym więcej chwały przynosił twórcy. Kiedy kilku amantów upatrzyło sobie jedną pannę, konkurowali między sobą, kto bardziej zaimponuje jej swoją radosną twórczością. Nielubianym dziewczynom tymczasem dokuczano, obrzucając ich domy słomą. Młodzi mężczyźni wzajemnie testowali swoją odwagę, opowiadając historie o tajemniczym Butzemannie – przerażającym upiorze, który w noce Zielonych Świątek czatował na nazbyt odważnych, porywał ich i mordował.

Jesienne święto plonów, nazywane Kerbfestem, miało podobny przebieg. Stało się jednak obiektem nienawiści autorytetów Kościoła Ewangelickiego, co sprawiło, że interesujące nas tradycje tam zanikły. Celebracja przeniosła się do prywatnych domów, gdzie gospodarze sprowadzali kapelę, tymczasem w mieście organizowano jarmark. Noc ponownie była „wyjęta spod prawa” i analiza demograficzna wskazuje, że rzeczywiście owocowała corocznym skokiem populacji. 

Różne rodzaje Belznickelów z grup Niemców Nadwołżańskich, zaprezentowane w miejscowości Guabiruba w Brazylii (ważnym punkcie ich osadnictwa w Ameryce Południowej). 2014 r.

Wreszcie drugie najważniejsze święto w roku, czyli Boże Narodzenie. Przygotowania do niego zaczynały się potajemnie, zebraniami w sekretnym gronie młodych dorosłych. Spośród kawalerów wybierano największego wymiarami, najsilniejszego fizycznie, preferencyjnie o najniższym basowym głosie. Następnie obierano go na Belznickela [niem. Belz-nichol, dosł. Mikołaj w Futrze lub Mikołaj od Bata]. Tuż przed zachodem słońca w Wigilię, zbierali się na wzgórzu i palili tam duże ognisko z drzew iglastych. Przebierali wybranego przedtem delikwenta w stare futra, obwiązywali grubym łańcuchem, a na głowę wsadzali przeraźliwą maskę rogatego diabła. Do ręki dostawał bicz, na plecy pusty juchtowy worek i tak też ruszał po domach. Poruszał się na czworaka, rycząc przeraźliwie lub wręcz przeciwnie, milcząc, zależnie od obranej strategii. Za nim podążała świta chłopaków ubranych w skóry i futra; mogli mieć pochodnie zapalone od pierwszego ogniska. Odwiedzali gospodarstwa, gdzie były małe dzieci. Pytali rodziców, czy tutejsi chłopcy dobrze się sprawowali od ostatnich świąt. Jeżeli otrzymali odpowiedź negatywną, wtedy łapali łobuza, który dostawał baty od Belznickela i wysłuchiwał z bliska jego przeraźliwego wycia. W najgorszych przypadkach stwór brał dziecko do worka, wynosił zapłakane z domu, ale ostatecznie w akcie łaski zostawiał rodzicom na progu.

Belznickel wprost wyewoluował ze starogermańskich procesji świątecznych z udziałem św. Mikołaja. Jest połączeniem trzech postaci, które w Europie szły na czele pochodu: samego Mikołaja (stąd imię i cały zwyczaj karania dzieci), diabłowatego Krampusa (stąd zapożyczono rogi oraz maskę), oraz niedźwiedzia (futra oraz łańcuch to jego zasługa; szerzej opisałem to zjawisko w dedykowanym artykule). 

Christkind i Belznickel w środkowym USA, 1873 r.

Dziewczęta tymczasem dokonywały równoległego wyboru. Spośród panien wybierały najatrakcyjniejszą, kładąc duży nacisk na poczucie humoru i dźwięczny śmiech. Po osiągnięciu porozumienia, mianowały ją na tegoroczną… Christkind [niem. Dzieciątko Jezus]. Kiedy nadeszła Wigilia, ubierały swoją czempionkę w białe szaty i zakładały jej na głowę wieniec, składający się z ostrokrzewu, jodły oraz jabłoni. Na szczycie wieńca składały koronę ze świec, zaś na twarz jakieś okrycie. Zależnie od okolicy, mógł być to biały całun, biała maska bez wyrazu lub biały makijaż sceniczny; ważny był kolor. Następnie młode kobiety zapalały świece swojej Christkind, wręczały jej do ręki pejcz oraz worek pełen prezentów – lalek, maskotek, itp. zabawek, które wspólnie robiły dla całej społeczności. Każda z nich była ubrana na biało i zapalała świecę z jednego źródła, prawdopodobnie od korony przewodniczki? Później chodziły po domach, gdzie były dzieci i pytały tam o grzeczne dziewczynki. Jeśli się takie znalazły, Christkind wręczała im po prezencie z worka. Chłopcom też, ale dopiero w drugiej kolejności. W razie wątpliwości, rzucała dzieciom wyzwania, takie jak wyrecytowanie wierszyka czy rozwiązanie zagadki. Jako przewodniczka grupy, była przygotowana na różne okoliczności: miała przecież ze sobą pejcz, przygotowany po to, aby na miejscu ukarać dziecko sięgające do jej worka bez pytania lub zabierające prezent rodzeństwu. Szczęśliwie jednak, narzędzie służyło głównie jako straszak. O ile poprzednia procesja miała za zadanie przestraszyć domowników, zwłaszcza młodych, tak ta usiłowała sprowadzić do ich domu radość. W nagrodę, rodzice przygotowywali dla dziewczyn poczęstunek ze słodyczy, przede wszystkim ciast i ciasteczek. Christkind miała droczyć się zarówno z nimi, jak i z dziećmi, udzielać im zabawnych pouczeń i błogosławieństw. Co ciekawe, mimo ogólnie pozytywnego charakteru i rzadkiego stosowania przemocy, według materiału wspomnieniowego dzieci bały się jej na równi z Belznickelem. Podejrzewam, że była to zasługa nieludzkiej aparycji oraz towarzystwa milczących kobiet ze świecami? Stresować mogła też wszechwiedza „Dzieciątka”, informowanego przedtem przez rodziców o zachowaniu dzieci, aby podtrzymywać magiczną atmosferę.

Christkind jako postać, wywodzi się z kultu św. Łucji. Postać ta zastąpiła pod wieloma względami Friję, żonę Wodana, dlatego też jej następczynię uznano za żonę św. Mikołaja. W wielu państwach germańskich (Szwecja, Niderlandy, Niemcy, Wielka Brytania) odwiedzała ludzkość podczas najkrótszej nocy w roku – 13 grudnia. Niecodzienna nazwa była osobistym pomysłem Marcina Lutra, który podczas Reformacji usiłował zwalczyć „pogański kult św. Mikołaja” i zastąpić go biblijnym kultem Dzieciątka Jezus. Jak to często bywa z próbami manipulowania wierzeniami ludowymi, tradycja zawsze wychodzi na swoje. W różnych społecznościach germańskich, imieniem Christkind nazywa się dzisiaj: klasycznie grubawego św. Mikołaja, jego Elfa-pomocnika, żonę Śnieżynkę, Gwiazdora czy dowolną inną postać folklorystyczną. Pastor danej grupy nalegał, żeby prezenty przynosił Christkind, więc przemianowano tak jedną z postaci i kontynuowano zwyczaje po staremu.

W XXI w., po upowszechnieniu się wiedzy na temat źródeł folkloru, bywa on reinterpretowany zgodnie z efektami badań takich jak moje. Fascynujące, że często w umysłach praktyków, mglista wiedza historyczna nakłada się z nadal żywą pamięcią o obrzędowości własnej kultury, tworząc nieoczekiwane hybrydy. Doskonałym przykładem jest relacja etnograficzna Niemki Powołżańskiej, zebrana w 2008 r.:

Imię Pelzmartel to starogermańskie imię boga Wodena. Żona Wodena miała na imię Berchta. Woden był straszliwym, mściwym, złym bogiem, ale jego żona była miła i kochana. Każdego roku schodzili na Ziemię przez dwanaście nocy, od dwudziestego piątego grudnia do szóstego stycznia. Przestraszeni Germanie rozpalali ogniska z iglaków na wzgórzach, aby powitać Wodena i jego żonę Berchtę. Jeśli ci poczują się mile widziani, to pobłogosławią Ziemię i nie przeklną jej. Innymi słowy, dobroć Berchty zwycięży nad złą naturą Wodena. […] Zdecydowanie Christkind, chociaż nazwę tłumaczy się jako Dzieciątko Jezus, jest właśnie żoną Wodena: Berchtą. Zawsze gra ją dorosła panna. Jezus Chrystus nigdy nie był dorosłą panną.

Trudno odmówić tej relacji wewnętrznej spójności, co jednak nie znaczy, że powinniśmy uznać ją całościowo za wiarygodne. Jest to specyficzna, bardzo nowoczesna narracja, uszyta na podstawie dotychczasowych (i niedoskonałych) analiz religii Germanów. Trzeba jednak docenić, że autorka ubarwiła swoje świadectwo śladami rzeczywistej tradycji w której żyła. Chyba nieświadomie, zwróciła nam uwagę na drobne detale, pozwalające poszerzyć naszą interpretację obrzędowości świątecznej. Pelzmartel to rzecz jasna alternatywny wariant Belsnickela, pochodzący od jednego z przezwisk Diabła [niem. Pelz-martel, „Młot w Futrze”]. Nastąpiło zatem, zasadniczo rozsądne utożsamienie Belsnickela jako postaci wodanicznej z Diabłem o tym samym pochodzeniu. Nietrafione o tyle, że akurat ten przydomek odwołuje się raczej do Thunara; autorka przekazu przy ówczesnym stanie nie mogła o tym wiedzieć, dla niej było to po prostu określenie na Diabła luźno kojarzące się z pogaństwem. 

Następnie Berchta [niem. „Jasna,” porównaj ang. Bright] podstawiona w miejsce Friji, może wydawać się niewprawnemu oku dziwna. Ale faktycznie, jest to jedno z imion pozostawionych przez boginię, bogato poświadczone w wierzeniach ludowych Niemiec. Frija jako Berchta stała na czele żeńskiego Dzikiego Gonu, posępnej procesji duchów po nocnym niebie, świętując pełnię swojej mocy 13 grudnia. Biorąc pod uwagę wszystkie te funkcje i imię (które wiązałbym z białym strojem oraz świetlistą koroną), łatwo dostrzec tutaj powiązanie z późniejszym kultem św. Łucji. Tymczasem jej mąż Wodan, prowadził swój mroczniejszy, męski Dziki Gon. Obie widmowe wyprawy, zgodnie z domysłem wyrażonym w powyższej wypowiedzi, toczyły się najintensywniej pomiędzy 25 grudnia i 6 stycznia. Oznacza to, że jakkolwiek legenda o dobrym i złym bóstwie to czysta fantazja autorki, tak nie należy skreślać wszystkich podanych przez nią informacji. Luki w wiedzy religioznawczej uzupełniła bowiem, jak sądzę, własnymi wyobrażeniami folklorystycznymi – czy mniej wartościowymi od tych zapisanych tysiąc lat temu?

Obchody dnia św. Łucji w Londynie, 2016 r. Na ilustracji dobrze widoczne nakrycie głowy przewodniczki, oraz świece jej świty.

Zakończenie

„Tutejsi nie utrzymują już starych obyczajów. Może jeszcze jakieś na weselach, albo w niektórych kościołach?” – takimi słowami zakończyła wywiad etnograficzny jedna z dwóch ostatnich (nieżyjących już) Braucherin. Holistycznie rozumiane Brauche umarło wraz z nią, zostawiając po sobie jedynie rozproszone i trudno dostępne świadectwa. Potomkowie Niemców Nadwołżańskich nie przeciwstawili się procesom modernizacji. Porzucili Belsnickela i Christkind, nie ma już między nimi Braucherów. Są białymi Amerykanami, żyjącymi dostatnio w miastach, nie przechowującymi nawet wspomnień po świecie, jaki zostawili za sobą. Oczywiście mieli prawo, aby podjąć taką decyzję, nikt nie powinien być trzymany w ramach restrykcyjnej obyczajowości wbrew woli. A jednak… kolejna z niewielkich, unikatowych kultur tworzących bogactwo i różnorodność naszego świata, rozpłynęła się w szaroburej masie ludzkości. Straszna szkoda.

Wierzenia ludowe Niemców Powołżańskich zamieszkujących Stany Zjednoczone, okazały się być nieoczekiwanym źródłem inspiracji. Ich archaiczne, osnute aurą tajemnicy zwyczaje przechowały w sobie niejedną iskierkę dawnego ognia religii starogermańskiej. Począwszy od agrarnego cyklu dorocznego, rozdwojonego między letnie Zielone Świątki i zimowe Boże Narodzenie. Przez obejmujące wszystkie chyba aspekty życia pojęcie Brauche oraz specyficzną subkulturę jego strażników (w większości strażniczek!). Ich funkcja w społeczności, czynna i wszechstronna, powinna być wzorem dla dzisiejszych kapłanów. Dla postronnych zaś powinna służyć za przypomnienie, że czarownicy oraz ofiarnicy pogańscy, wcale nie spisują się najlepiej w ciemnych lasach, nosząc na głowie jelenie rogi. Ich miejsce jest pośród ludzi i duchów, na pograniczu dwóch światów, gdzie mogą służyć pełnią swoich możliwości. Leczenie, rozwiązywanie konfliktów, doradzanie gospodarzom, organizacja świąt, edukacja przyszłych pokoleń – to tylko wycinek z rozmaitych aktywności, służących podtrzymywaniu Brauche. I chociaż wychwalane przeze mnie kadry ostatecznie zawiodły, tak odeszły otoczone szacunkiem wspólnoty, zostawiając po sobie sławę cudotwórców.

Co ich pokonało? Podobnie jak dla praktyków Brujerii (latynoskiego odpowiednika), szamanów i wieszczów w wielu częściach świata, zgubna okazała się katastrofa demograficzna. W małych rodzinach trudno jest „poświęcić” dziecko, oddając je na szkolenie do zawodowego mistyka. Zwłaszcza, jeśli sami niespecjalnie wierzymy w ten cały mistycyzm. Starsze pokolenia nie wysiliły się, aby przekazać ideę Brauche dzieciom i wnukom. Te zaś, zgodnie z duchem naszych czasów, masowo opuszczały rodzime środowisko w pogoni za pieniądzem. Ich Tradycja umarła nie z hukiem, ale z jękiem. Chcę wierzyć, że następnym razem zdołamy tego błędu uniknąć.

Bibliografia

Główne źródła:

https://library.ndsu.edu/grhc/research-history/germans-russia/customs-traditions-memories

https://www.norkarussia.info/traditions.html

https://www.volgagermans.org/culture/customs

https://www.volgagermansportland.info

Kloberdanz Timothy, The Daughters of Shiphrah: Folk Healers and Midwives of The Great Plains, Great Plains Quarterly 1989, nr 536.

Sackett Sam, Volga German Beliefs and Superstitions, Heritage of Kansas, t. 9, nr 2-3.

Schmeller Helmut, Folk Doctors and Home Remedies among Volga Germans in Kansas, [w:] Yearbook of German-American Studies 2001, t. 36.

Schock Dawn, The German-Russian Brauche, Grand Forks 1979.

Źródła tematyczne:

Dinges Alexandria, Three Countries, One People: How the Volga Deutsch Survived the West, Voces Novae: Chapman University Historical Review 2012, t. 3, nr 1.

https://www.blackseagr.org/research_customs.html

Hutchison Kristen, Granny Witches, Mountain Shamans, Haunts, Witches and Jesus: the Complex Spiritual Consciousness of Appalachia, Shepherdstown 2024.

Koch William, Folklore from Kansas: customs, beliefs, and superstitions, Manhattan 1980.

Viets Heather, Little Russia: Patterns in Migration, Settlement, and the Articulation of Ethnic Identity Among Portland’s Volga Germans, Portland 2018.

Vossler Ronald, Prairie Spass: the Folk Humor of North Dakota’s Germans from Russia, North Dakota History Journal 1999, t. 66, nr 4.

Wszystkie źródła są dostępne bezpłatnie online.