tzw. Krzyż Gerona, Katedra w Kolonii, X w. n. e. to najstarsza rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa spoza obszaru śródziemnomorskiego, pierwsza reprezentująca typ germański tej postaci (długie włosy, broda, ciało dorosłego mężczyzny).
Chrystus zapuszcza brodę
Dla Zosi. Ponieważ chrześcijaństwo przekształciło się z czasem w religię uniwersalistyczną, skierowaną do całego świata, łatwo jest zapomnieć o jego odległych początkach. U zarania było lokalnym zjawiskiem na Bliskim Wschodzie, wyrastającym wprost z tradycji hebrajskiej. Jezus był jednym z wielu ówczesnych mesjaszów, wpasowującym się w ceniony przez Żydów archetyp błyskotliwego nauczyciela. Z tego kontekstu kulturowego wynikają jego przypowieści, nawiązania i kontynuacje (wcale nie tylko starotestamentowe). Wypełniał przy tym przepowiednie, wyrażone w tej konkretnej formie jedynie na obszarze geograficznego Lewantu, medytował i nauczał na tamtejszej pustyni, zaś cała historia jego życia była głęboko wpisana w polityczne ramy rzymskiej okupacji Judei. Kiedy postanowiono „eksportować” Dobrą Nowinę na resztę świata, wywołało to niemałe problemy.
Już Rzymianie i Grecy zamieszkujący basen Morza Śródziemnego, nie kipieli entuzjazmem na wieść o bogu, który odbiegał od pożądanego wówczas obrazu boskości. Tradycyjna religia hellenistyczna (tj. grecko-rzymska) widziała bogów jako wieczne młodych, pięknych, zadbanych i schludnych. Tymczasem Jezus zmarł jako człowiek niemłody, mający śniadą cerę i bujny zarost, co było sprzeczne z klasycznymi standardami piękna. Opisywany jako skromny do granic ubóstwa, ostatecznie został skatowany w skandalicznie brzydki sposób. Pierwsi chrześcijanie, jeśli chcieli przekonać do swojego boga pogańskich sąsiadów, musieli najpierw odnaleźć w nim jakieś atrakcyjne cechy. Pomogły w tym uwarunkowania religijności tradycyjnej. Poganie wręcz doktrynalnie starali się szukać punktów wspólnych między wiarami, poszukując prawdy o świecie – a cuda Syna Bożego były dla nich tak samo namacalne, jak te Dionizosa czy Herkulesa. Dlatego też Cesarz Tyberiusz, zaledwie kilka lat po śmierci Jezusa, zaproponował w senacie wcielenie go do oficjalnego panteonu, obok Zeusa i Posejdona. Przegrał jednak demokratyczne głosowanie, najprawdopodobniej przez antysemityzm zgromadzonych. Ogół hellenistów był otwarty na tego rodzaju eksperymenty, popularnie utożsamiając swoich bogów ze Zmartwychwstałym. Analogicznie czynili chrześcijanie, tworząc mieszankę wierzeń, nazywanych dzisiaj chrystopogaństwem [ang. christo-paganism]. Wydaje się, że był to dominujący rodzaj religijności wśród pierwszych chrześcijan spoza terytorium Palestyny, czemu zresztą chciałbym poświęcić jeszcze niejeden tekst. Tworzono nawet ewangelie, złożone wyłącznie z fragmentów „Iliady” i „Odysei” co miało podkreślić jedność tradycji starogreckiej z chrześcijańską.
Dużo później, wraz z narodzinami Kościoła instytucjonalnego, jego duchowe autorytety postanowiły zmienić rodzaj głoszonej religijności z tradycyjnego na uniwersalistyczny. Oznaczało to m.in. zakaz czczenia bytów innych od Trójcy Świętej (poniekąd również świętych, aniołów, etc. chociaż to skomplikowany temat). To zrujnowało próby pokojowej koegzystencji; Kościół wypowiedział wojnę pogańskiemu światu. Nie oznaczało to bynajmniej, że chcieli pozbywać się przewagi strategicznej, którą opisałem w poprzednim akapicie. Wciąż chcieli przekonywać do wiary w Jezusa ludzi spoza hebrajskiego kręgu kulturowego. Tak narodziła się chrześcijańska inkulturacja, nazywana też adaptacją religijną. Aby trafić do nowej widowni, zmodyfikowano obraz Jezusa pod ich gusta. Według tzw. konwencji śródziemnomorskiej, był on przystojnym młodym chłopcem, bladym jak upudrowany, noszącym długie włosy jedynie na głowie. Taki wizerunek przemówił do wyobraźni neofitów i zdobył ich serca szturmem (pospołu z innymi strategiami misjonarskimi: od publicznych polemik chrześcijańskich uczonych z filozofią starogrecką, przez ustępstwa na rzecz mieszania religii, po publiczne katowanie wykształconych kobiet, które przez swoją wiedzę zagrażały autorytetowi Kościoła). To wcale nie oznaczało końca problemów, ponieważ świat okazał się znacznie większy, niż sam Bliski Wschód czy Mediterraneum.

Mozaika przedstawiająca Jezusa w tzw. konwencji śródziemnomorskiej, Bazylika św. Marka w Wenecji, X w. (odnowiona w XII w.).
Setki lat później, chrześcijaństwo dokonało ekspansji na pogańskie dotąd ziemie Germanii. Jak opisuję szeroko w mojej serii „przeżytków starogermańskich”, określone zagrania taktyczne zapewniały tam krótkoterminowy sukces: przymus polityczny przekonywał wojownicze elity plemienne, przepych kościołów oraz dobrobyt zakonów trafiał w upodobania ich żon. Ogół społeczeństwa można było zmusić przemocą, ale najczęściej prowadziło to do powierzchownych nawróceń, gdzie ludzie powtarzali nakazane rytuały tak długo, jak długo mieli nad sobą miecz lokalnych Żołnierzy Chrystusa. Tak było w przypadku Karola Wielkiego, który na czele Franków podbił pogańską Saksonię (dzisiejszą Dolną Saksonię oraz Westfalię), Fryzję oraz nominalnie nawróconą Bawarię. Żeby zastraszyć ich w kierunku swojej wiary, dokonał pierwszego w średniowieczu ludobójstwa oraz wprowadził szeroko zakrojoną dyskryminację społeczno-prawną wobec pogan. Zdławił ich powstania, wynalazł system zsyłania buntowników na dalekie krańce imperium, ale nie udało mu się nawrócić większości populacji. Dla Sasów, Fryzów i Bawarów, chrześcijaństwo oznaczało: poważne ograniczenie praw kobiet, wprowadzenie niewolnictwa na wzór śródziemnomorskiego (germańskie było znacznie łagodniejsze), oraz zastąpienie demokratycznych wieców plemiennych feudalizmem i władzą cesarską. Nawet ze świeckiego punktu widzenia to nie była korzystna wymiana, zwłaszcza że była zaprowadzana rękami kleru – kapłani byli równocześnie urzędnikami okupacyjnymi z ramienia Franków, których tubylcy musieli utrzymywać z własnych pieniędzy.
Ponadto, kontynuując wątek śródziemnomorski, ludzie ci nie byli w stanie zaakceptować Jezusa w narzucanej im postaci. Administracja Franków niosła przede wszystkim obraz z Rzymu, zaś równoległa akcja misjonarska z Irlandii dopasowała go do celtyckich standardów. Germanie przezywali Jezusa „Białym” co było dla nich określeniem pejoratywnym. Miał bladą skórę, czyli nie zaznał poważnej pracy ani pola walki; malowano go z delikatnymi, smukłymi rękami, niegodnymi mężczyzny; nie miał brody, więc brakowało mu autorytetu dorosłego mężczyzny; cechował go natomiast spokój, stoicki i bezemocjonalny wyraz twarzy, nawet w chwili własnej śmierci. Przeciwstawiano to Thunarowi [skand. Thor] nazywanemu „Czerwonym” czyli najpopularniejszemu bóstwu ówczesnego panteonu. Był rudy jak niejeden Europejczyk, wyobrażany jako rumiany, zdrowy, solidnie zbudowany chłop z brodą, wylewnie wesoły lub gniewny, zależnie od okoliczności. Ludziom zdecydowanie łatwiej było sympatyzować z bogiem, który podzielał ich aspiracje. Thunar miał żonę i dzieci, gospodarstwo rolne w niebiosach, bronił zwykłego człowieka przed niesprawiedliwością, walczył w obronie ludzkości przed złem (ostatecznie pisane mu było oddać za nas życie). Ówczesny, śródziemnomorski Jezus nie przejawiał tych cech.
Dopiero jeden z synów Karola, Ludwik (Pobożny lub Niemiecki, zdania są podzielone) odmienił frankijską strategię w tym temacie. Głównym ośrodkiem chrystianizacji poddanych był klasztor w Fuldzie, samotny bastion otoczony gęstym lasem i nieprzyjazną ludnością. Powstał tam swego rodzaju sztab fachowców, których celem była inkulturacja chrześcijaństwa w ramy religii starogermańskiej. Mnisi, zakonnice, księża, świeccy uczeni i nakłonieni do współpracy tubylcy przystąpili do prac. Nikt z nich nie mógł się chyba spodziewać, że będzie to wymiana dwustronna. Rozpoczął się proces znany historykom jako „germanizacja wczesnośredniowiecznego chrześcijaństwa” której skutki obserwujemy po dziś dzień. Jest nim, po pierwsze, Jezus noszący brodę, wyglądający jak całkiem dorosły mężczyzna, pozbawiony (od strony wizualnej) ascetycznego rysu. To Jezus, któremu wolno się uśmiechać, a nawet pożartować. Do dzisiaj najpopularniejsza wizja Jezusa, była Jezusem Germanów.
Takich zmian było oczywiście znacznie więcej, przyjdzie nam to jeszcze omówić w późniejszej części artykułu. Centralnym tekstem źródłowym będzie dla nas wytwór opiewanego tutaj klasztoru w Fuldzie, epos dawnych Sasów pt. „Heliand”.

Ilustracja do psałterza ze Stuttgartu, IX w. n. e. Przedstawienie Chrystusa jako germańskiego wojownika, trzymającego w ręku włócznię na wzór boga Wodana.
The Viking Jesus
„Heliand” bywa nazywany przez popularyzatorów „Ewangelią wg. Jezusa Wikinga”. To określenie sporo nad wyrost, ponieważ dzieło powstało w języku starosaskim, jednym z dalekich przodków dzisiejszego Niemieckiego (zaś wikingowie byli bandytami z kultur północnogermańskich). Trudno też nazwać go ewangelią, ponieważ nie napisał go żaden ewangelista, tj. domniemany świadek życia Jezusa. Powstał jako wysiłek zbiorowy przynajmniej 3-4 osób: saskiego niepiśmiennego pieśniarza, również niepiśmiennej kobiety saskiej (być może zakonnicy), spisującego ich twórczość mnicha i uczonego odpowiedzialnego za patronat naukowy. Jak widać, nikt z nich nie był nawet łupieżcą śródlądowym, a co dopiero wikingiem działającym na wodzie. Mimo to powołałem się na tytuł niniejszego podrozdziału, ponieważ dość trafnie oddaje charakter utworu.
Gatunkowo jest to tzw. parafraza biblijna, czyli próba stworzenia spójnej historii z czterech sprzecznych Ewangelii. Tutaj przyjęła unikatową w skali świata formę, bo ubrano ją w język germańskiego eposu: wierszowanej opowieści o bohaterze i jego wielkich czynach. Protagonistą jest, rzecz jasna, Jezus Chrystus, przedstawiony Sasom pod pseudonimem Heliand. Imię to powszechnie tłumaczy się jako Zbawiciela, ale to całkowita fikcja na gruncie językowym, błędnie rozpowszechniana m.in. przez Wikipedię. Poprawnie przetłumaczone, Heliand oznacza „uzdrowiciela” [por. ang. healer]. Wybór ten jest nieprzypadkowy, bo definicyjnie chodzi tutaj o człowieka bez wykształcenia medycznego, który uzdrawia innych mieszanką ziół, terapii fizycznej i magii. Najpoprawniejszym tłumaczeniem byłoby tutaj określenie „Znachor” rozumiane bez pejoratywnego podtekstu – dla dawnych Germanów czarownik był równoznaczny z cudotwórcą, zaś Jezus doskonale wpasowywał się w ten archetyp.
Główny bohater został przedstawiony jako wzór germańskiego króla-czarownika. Wędruje nie po pustyni (Sasi nie mieli nawet słowa, aby ją nazwać), tylko po gęstych lasach i górach. Miasta Palestyny zostały zaadaptowane jako warowne grody w puszczy, zaś życie ich mieszkańców bardziej przypominało doświadczenia ówczesnych odbiorców tekstu. Apostołowie stali się drużyną wojów w świcie swojego wodza Chrystusa… i chociaż krwi ostatecznie nie przelewają (poza nieszczęsnym Piotrem, który uciął ucho legionisty), to konsekwentnie są nazywani wojownikami, śmiałkami, drużynnikami w rozumieniu militarnym [stsas. gisith]. Razem spędzają czas w gospodach, oraz goszczą po domach wolnych gospodarzy. Swoją boskość Jezus udowadnia, posługując się potężnymi zaklęciami: przemienia wodę w wino, pomnaża chleb, zaklina jadło podczas Ostatniej Wieczerzy (aby stało się jego ciałem i krwią). Cuda te są przedstawione w terminach, które germański czytelnik rozpoznaje, ponieważ jego lokalni czarownicy czynili takie same. Heliand różni się od nich jednak skalą – zna wszystkie magiczne znaki, jest najwprawniejszym ich użytkownikiem – oraz swoim heroicznym losem, kiedy to wspina się na nowe wyżyny mocy, zmartwychwstając.
To egzotyczna wizja, która jednak w żadnym punkcie nie jest sprzeczna z nauczaniem Kościoła Katolickiego. Ów zapewnia dużo swobody przy tłumaczeniu terminów na te korzystne dla powodzenia misjonarzy, stąd nawet dzisiaj chińscy katolicy nazywają swojego boga imieniem Shangdi [gromowładny król bogów, odpowiednik słowiańskiego Peruna czy greckiego Zeusa], a wielu mieszkańców Peru i Boliwii zna Matkę Boską jako Pachamamę [tamtejsza Wielka Bogini, Matka Ziemia]. Dlatego też Heliand nigdy nie wzbudził dużych kontrowersji: był wystarczająco poprawny, aby służyć Marcinowi Lutrowi jako baza leksykalna pod sławne tłumaczenie Biblii na język niemiecki. Heliand nigdy nie utracił aprobaty Kościoła, więc technicznie rzecz ujmując, może być dalej stosowany jako materiał misyjny w celu popularyzowania treści Biblii. Poznawszy naturę tego tekstu, jestem niezwykle wdzięczny za takie postawienie sprawy. Uważam, że może być w tym wymiarze nieustająco użyteczny… w równej mierze dla chrześcijan i pogan.
„Heliand” i jemu podobna literatura synkretyczna (np. bawarski „Muspilli” i anglosaski „Beowulf”) stworzyły intelektualną infrastrukturę, wymaganą do trwałego nawrócenia ludów germańskich. Autorzy, pracujący być może w zespołach, byli zmuszeni skonfrontować się z argumentami drugiej strony i znaleźć na nie odpowiedzi. Poszerzali w ten sposób granice własnej teologii, nadawali niuans punktom przedstawianym lakonicznie, zyskiwali też nową wrażliwość na bolączki warstw ludowych. Tymczasem ustępstwa na korzyść pogan, zachowały dla nas małą skarbnicę wzorców i motywów, bezcenną jako kontekst dla religii ludów zachodniogermańskich. Te, jak wiemy, nigdy nie sformowały jednej księgi ze spisem swoich mitów (jak udało się to Germanom w Skandynawii). Ich rozproszone elementy, takie jak sceny, motywy, wyrażenia, zostały wkomponowane w literaturę synkretyczną, często w sposób niezmieniony. Proces ten nazywamy centonowaniem [od centonu, czyli gatunku literackiego będącego „remixem” innych książek – jak wspomniane powyżej Homerocentony, czyli ewangelie napisane cytatami z Homera]. Społeczeństwa przednowożytne nie znały takich pojęć jak prawa autorskie, oznaczanie cytatów czy dzieło zależne. Dlatego literaci nagminnie ubarwiali swoją twórczość fragmentami znanych i lubianych, bądź potrzebnych dla danego tematu tekstów kultury. Nigdzie tego nie oznaczali, ponieważ kierowali się myślą, że równie uczony czytelnik sam rozpozna i doceni zapożyczenie. W przypadku literatury synkretycznej, oczywistą bazą dla centonowania była ustna lub spisana przelotnie tradycja germańska. Ponieważ dalsze postępy chrystianizacji skutecznie zwalczyły jej bardziej literackie formy (po wsiach trwała znacznie dłużej), to poukrywane w tekście plagiaty często są jedyną pozostałością do której mamy dostęp. Opiszę zatem kolejno, co z germańskiego pogaństwa uzyskali w „Heliandzie” chrześcijanie, a później vice versa, jakie użyteczne informacje możemy odnaleźć między wierszami tego samego eposu.

Chrześcijaństwo naucza Niemców sztuki, Philipp Veit, 1834 r. Stary bóg Wodan siedzi pokonany, podpierając się harfą.
Poganie chrześcijanom
Przedstawienie postępów w historii jakiejkolwiek religii jest trudne, ponieważ mamy tendencję do postrzegania wiar i obrządków jako zjawisk stałych. Przyjmujemy mylne założenie, że relacja człowieka z bogiem porusza się przez dzieje, jakby jadąc po szynach z punktu A do punktu B. A przecież nie dość, że zmianie ulegają ludzie, ich sposoby myślenia i styl życia; odnośnie świętości też stale dowiadujemy się nowych rzeczy. Mimo że Czytelnicy przytakują mi już pewnie ze znudzeniem, to ręczę, że wciąż macie jeszcze sporo do odkrycia. „Heliand” bowiem przyniósł wiele postępów, bez których europejskie chrześcijaństwo byłoby właściwie nierozpoznawalne.
Największa przemiana zaszła w przedstawieniu spektrum ludzkich emocji poprzez słowo pisane. Przed „Heliandem” w Kościele obowiązywała doktryna św. Ambrożego z Mediolanu (nawiasem mówiąc, patrona pszczelarzy). Według niego, bohaterowie Nowego Testamentu byli odseparowani przez boga od „niskich” ludzkich emocji. Jezus tak naprawdę nie zwątpił w Ogrójcu, ani nie poczuł się opuszczony przez ojca, umierając na krzyżu; jedynie odegrał te sceny dla pouczenia ludzkości. Ponieważ był bogiem, to tortury nie zadawały mu bólu – upadanie pod ciężarem narzędzia kaźni stanowiło swoisty środek teatralny, który miał przekonać ludzi do Zbawienia. Jezus Chrystus w tym wyobrażeniu zachował stoicki spokój przez całą akcję Ewangelii, ponieważ znał wszystkie wydarzenia z wyprzedzeniem (będąc bogiem, stworzył je i zaaranżował w ten właśnie sposób). Jego wartą docenienia emocją była jedynie boska radość ze zwycięstwa nad śmiercią, grzechem, etc. porównywalna do samozadowolenia starotestamentowego boga po stworzeniu świata. Nauczanie obejmowało też Apostołów i Matkę Boską, która jakoby była wzorem dla wszystkich kobiet, ponieważ nie wykazywała zmartwienia o los swojego syna, tylko obserwowała jego śmierć z nieporuszonym wyrazem twarzy. Również znała od urodzenia swoją rolę w „boskim planie” i odegrała ją w sposób perfekcyjny, prowadzona krok po kroku przez Stwórcę.
Taki stan rzeczy zapożyczony został od Semitów, ale skutecznie imponował również Grekom i Rzymianom (stoicyzm). Dla Germanów była to wizja absolutnie nie do przyjęcia, dlatego reinterpretacja Pisma na ich korzyść, przyniosła światu tak radykalne skutki. „Heliand” był pierwszym narracyjnym dziełem chrześcijańskim, przedstawiającym portrety psychologiczne postaci. Rozpoczyna się to już od początku, od samych narodzin Jezusa i towarzyszącej im rzezi niewiniątek. Biblia opisuje to w sposób następujący:
„Wówczas Herod, widząc, że został oszukany przez mędrców, bardzo się rozgniewał i kazał zabić wszystkie dzieci, które były w Betlejem i całej okolicy, w wieku do dwóch lat, stosownie do czasu, o którym się dokładnie dowiedział od mędrców.” [Mt 2:16]
Suchy opis wydaje się wręcz niestosowny do opisu tak tragicznych wydarzeń. Wpasowuje się za to w kanony kultury semickiej, które nakazywały ubierać zdarzenia przykre w możliwie skąpe słowa. Gdyby autor od tego odstąpił, straciłby autorytet wśród innych mężczyzn (kobiety nie były brane pod uwagę), ponieważ okazywanie uczuć względem takich spraw było niemile widziane. Istniały sztywno określone sytuacje, gdzie mężczyźnie semickiemu wolno było traktować innych ciepło, ale literatura nie była jedną z nich. W takich okolicznościach nawet słowo współczucia wobec obcych dzieci, mogło narazić narratora na śmieszność. Dla porównania, nasz tekst przedstawia zaszłości w sposób następujący:
„[Herod] czuł gorzki żal w swojej piersi, lecz wymyślił lepszy pomysł.
-Teraz już wiem, ile ma lat; znam liczbę jego zim.
Mogę więc tak uczynić, że na tym świecie,
nigdy się [Jezus] nie zestarzeje. Nie między mymi zastępami-
Powiedział tak, okrutnie. Lecz władzę miał nad swymi ludźmi,
nad królestwem panowanie.
Poszli naprzód jego wojowie, wiele mieli siły. Niejednemu dzieciątku,
narodzonemu w Betlejem, sprawili krzywdę nikczemną.
Tyle musiało umrzeć, niewinnych dzieci człowieczych,
nikt przedtem ani nikt potem, tylu maluchów nie zabił,
śmiercią tak rozpaczliwą!
Kobiety płakały. Wiele matek ujrzało śmierć własnych synów,
i choć próbowały brać ich na ręce, niewiele to pomogło.
Obejmowały ich ramionami, swoich malutkich chłopców;
kochały ich bardzo i byli im drodzy, a pozbawiono ich życia.
Dziecko umierało przed oczami własnej matki,
takiej zbrodni dopuściła się gromada łotrów.
Nie dostrzegli, nie dostrzegli ich grzechów,
pomimo błysku ostrza.
Dopuścili się straszliwego występku,
wycinając młodzieńców. Zmusili matki, by opłakiwały,
swoje dzieci powite.
Troska spadła na Betlejem, najgłośniejsze tam lamenty:
dźgnięcie mieczem nie zadałoby,
kobiecie rany tak wielkiej.
Wiele z nich, dam betlejemskich,
było zmuszone patrzeć na zwłoki.
Dzieci swoich, pomordowanych,
co krwawiły na kolanach matek.”
Oto pierwsze w historii przedstawienie rzezi, biorące pod uwagę odczucia matek. Twórcy „Helianda” mieli szczególny wgląd w przeżycia towarzyszące tym wydarzeniom, ponieważ były między nimi kobiety (tubylcze lub zakonnice saskiego pochodzenia), które doświadczyły tego samego ze strony wojsk Karola Wielkiego. Nieco bełkotliwy i nieliteracki charakter tego fragmentu może świadczyć o jego pochodzeniu: to przekaz ustny, ubrany przez poetę w nieco toporne rymy (dostrzegalne w oryginale, oczywiście moje tłumaczenie nie byłoby w stanie tego oddać). Jest to więc historia zrozpaczonych matek, ukryta w treści ewangelicznej, co nadaje jej nad wyraz przejmującego tonu. Analogicznie wkomponowano doświadczenia Sasów porwanych w niewolę: pojmany Jezus zostaje obwiązany ciężkimi łańcuchami, sznury wpijają mu się w skórę i transportowany wozem niewolniczym z innymi skazańcami, co zostaje opisane w wyczerpujących detalach, idealnie odpowiadający przeżyciom ofiar. Opisy utworzone na potrzeby „Helianda” wciąż są wzorem w literaturze duchownej oraz misyjnej, względem obrazowego opisania męki pańskiej.
Wysoki status kobiet w kulturze Germanów, znajduje swoje odbicie w mariologii tekstu. Matka Boska po raz pierwszy jest notowana narracyjnie za przymioty, inne niż jej pobożność i czystość. Chwali się ją za urodę, mądrość, szacunek wśród współplemieńców (rzecz niespotykana u Semitów, gdzie położenie kobiety było ściśle zależne od pozycji męża oraz obyczajności seksualnej), dobroć, szlachetne pochodzenie i radosne usposobienie. Już sama ilość epitetów słusznie sugeruje, że poświęcono jej więcej scen niż w samej Biblii. Tam przecież pojawia głównie przy okazji narodzin Jezusa, a później jest ledwie wzmiankowana. Trzy wcześniejsze Ewangelie nawet nie wspominają o niej w scenie ukrzyżowania! Pojawia się tam dopiero w najpóźniejszej Ewangelii Jana, napisanej przynajmniej 70 lat po śmierci Jezusa. Nie otrzymujemy ani słowa eksplorującego jej uczucia, od zewnątrz ani tym bardziej z jej perspektywy.
Rozbudowane uczestnictwo Maryi w całej scenie, zostało wprowadzone dopiero przez autorów „Helianda” – otworzyło to możliwość powstania Piety jako motywu, ale przede wszystkim pogłębiło relację rodzicielską Matki Boskiej z Synem Bożym. Tutaj Maria rozpacza u stóp krzyża, zaś później opiekuje się ciałem syna, ze zrozumiałych powodów cierpiąc przez takie doświadczenie. To wyobrażenie istotne dla chrześcijaństwa, którego nie byłoby bez „Helianda”. Co więcej, jestem przekonany, że fragment opisujący rozpacz Marii znalazł się w tekście nieprzypadkowo. Germanie znali już scenę mocno oddziałującą na wyobraźnię, przedstawiającą podobny wymiar smutku: bogini Frija opłakuje śmierć swojego syna Baldura. Tu również matka była zmuszona ujrzeć ostatnie tchnienie dorosłego już dziecka, które ginie w strasznych mękach, aby potem zmartwychwstać. Takie same sceny pojawiły się niedługo później w synkretycznej literaturze Anglosasów i osobiście wątpię, aby były to proste kalki z „Helianda”. Tam scena jest rozwinięta o więcej lokalnych podtekstów, zawiera w sobie wspomnienie starogermańskich zwyczajów pogrzebowych. Pod względem poetyki, semiotyki, itp. nauk o znaczeniu, bardzo prawdopodobne że istniała mitologiczna baza do której twórcy tekstu musieli się jakoś ustosunkować. Oczywiście nie zakładam, że mit o śmierci Baldura wyglądał wśród Sasów i Anglosasów identycznie jak w Skandynawii, ale jego centralna treść nie odbiegałaby daleko.

Pieta z Kamp-Bornhofen, Niemcy, XV w.
Śmierć poprzedzają dwie sceny zwątpienia Jezusa: modlitwa w Ogrójcu oraz śmierć na Golgocie. Tutaj również radykalnie poszerzono portret psychologiczny głównego bohatera. Nie było już mowy o „boskim teatrze” który odgrywałby dla otoczenia i wiernych, a skąpy przekaz biblijny uzupełniono – jak sądzę – atrakcyjną sceną z lokalnej mitologii. Jezus nie przyjmuje swojego losu pokornie (wśród Germanów nigdy nie uznawano uległości za cnotę, więc to jedyna nauka moralna, której „Heliand” nie przekazuje ze swojego pierwowzoru). Kiedy uświadamia sobie bliskość i nieuchronność ukrzyżowania, postępuje w taki sposób:
„Jego umysł był wzburzony, nastrój zmartwiony, bo taka była jego ludzka natura. Jego ciało się lękało, łzy upadały na ziemię. Ciężki pot spływał mu z czoła, jak krew ulatująca z rany. W Synu Bożym toczył się spór, pomiędzy duszą a ciałem. Pierwsza chciałaby ulecieć, powrócić do Królestwa Bożego; smutek powstawał w jego ludzkim ciele. Nie chciał umierać, myśl o śmierci niepokoiła go. […] [Rzekł Heliand:] Nie mam już rozterek w swoim sercu. Moja dusza pragnie odejść, zgodnie z wolą Boga. Choć moje ciało jest w żałobie i próbuje mnie powstrzymać. Zrozumiałe, nikt nie chce cierpieć. Mimo to wypełnię wolę mojego Ojca.”
Słowem, chwila zwątpienia trwa tutaj dłużej niż jedną linijkę. Katusze na krzyżu i wyrzuty względem Ojca, utrzymane są w tym samym stylu, dlatego nie będę ich przytaczał. Opisowo ukazano czytelnikowi nerwy, targające Bogiem-Człowiekiem. Co prawda nie poci się krwią, jak w Ewangelii Łukasza, ale narracja w ogóle wykazuje zainteresowanie jego życiem emocjonalnym. Kto spomiędzy bogów germańskich, mógłby przeżyć podobne doświadczenie? Odpowiedź nasuwa się sama: Wodan [skand. Odyn] jako postać mitologiczna jest definiowany przez swój stosunek do przeznaczenia. Poznał treść przepowiedni, według której pisane mu było umrzeć w walce o ocalenie świata. Na przestrzeni rozmaitych zachowanych w Skandynawii pieśni możemy wywnioskować, że targają nim sprzeczne emocje. Z jednej strony chciałby ocalenia nas wszystkich, jest gotowy za to zginąć. Jednocześnie życie zbyt mu się podoba, żeby spuścił głowę i poddał wyrokom przeznaczenia. Dlatego jego czyny zmierzają do zyskiwania coraz to nowych mocy, również magicznych, zdolnych odmienić ten los – uratować Wodana i świat równocześnie. Tchórzostwo bowiem nie wchodzi w grę. Jeśli zagłady nie uda się powstrzymać, bóg ten stanie do ostatniego pojedynku. Zanosząc się posępnym śmiechem, wykorzysta wachlarz straszliwych zaklęć; pokara nimi przeciwników świata, ludzi i bogów. Przechodzi zatem podobną drogę do Helianda, choć bardziej rozbitą w czasie. Niewykluczone, że szczególny nacisk położony na te fragmenty, miał służyć do wzmocnienia identyfikacji Jezusa z Wodanem. Jak przekonamy się w drugiej części artykułu, byłby to tylko wierzchołek góry lodowej.