Indiculus superstitionum et paganiarum

Alfred Rethel, Karol Wielki nawraca Sasów, malowidło na ścianie ratusza w Aachen, XIX w.

Następstwa wojen saskich z VIII w. mogą brzmieć dla nas znajomo. Karol Wielki zdobył obszar północnych Niemiec, wcielając je bezpośrednio do swojego państwa. Proces inkorporacji był trudny, żmudny i brutalny, rozpoznawany w dzisiejszej historiografii jako pierwsze średniowieczne ludobójstwo, wymierzone przez germańskich Franków przeciwko germańskim Sasom. Pierwsi byli jednak chrześcijanami, drudzy poganami, co stanowiło dla człowieka średniowiecza znacznie ważniejsze rozgraniczenie. Nawracanie pogan było dla elit frankijskich tylko początkiem wojny kulturowej, uderzającej we wszystkie filary tożsamości podbitego ludu. Dokonywano masowych przesiedleń, a nawet czystek, mających zrobić miejsce dla osadników z terenów dzisiejszej Francji. Odmowa chrztu oznaczała egzekucję, naruszenie prawa kościelnego tortury (wybijanie zębów, łamanie kończyn, wyrywanie języków, etc.). Terroryzowana ludność rozpoczęła wieloletnią wojnę partyzancką, która mimo przelotnych sukcesów i budzącej podziw wytrwałości, zakończyła się porażką. Plemienne elity Saksonii zostały wymordowane, zaś ich miejsce zajęli kolaboranci, budujący wpływy na współpracy z siłami okupacyjnymi. Tutaj znajoma nuta się kończy, ponieważ w dalszej perspektywie, dzieje oddały przodkom Niemców swego rodzaju sprawiedliwość. Faworyzowany przez Franków czynnik romański przegrał w długim rozrachunku z przewagą ludnościową i ekonomiczną Germanii, a siła oręża skutecznie ściągała punkt ciężkości cywilizacji europejskiej z Mediterraneum na północny wschód. Postępowała chrystianizacja Germanów, ale za ciosem szła germanizacja chrześcijaństwa – miałem przyjemność pisać o tym w innych artykułach. Chociaż Karol Wielki postrzegał siebie jako odnowiciela Cesarstwa Rzymskiego, tak jego wnuki mówiły już po staroniemiecku. Vae invictis?

Chrystianizacja Saksonii była hekatombą nie tylko ludzi, ale również źródeł. Zniszczono niewyobrażalne ilości stanowisk i artefaktów związanych z religią starogermańską, uznawanych przez najeźdźców za bezwartościowe twory Szatana. Dziś, kiedy stary obyczaj powstaje z popiołów, cenimy wszelkie przesłanki dające nam wgląd do świata dawnych pogan. Osobie niezaznajomionej może to brzmieć śmiesznie – chwytamy się spopielonych resztek, usiłując wywróżyć z nich przeszłość pożyteczną współczesnym. Historyka tymczasem zadziwia mnogość perspektyw i ujęć, spośród których każde powiększa nas zasób wiedzy. Jeden skrawek tekstu, nabazgrany na marginesie średniowiecznego manuskryptu, można analizować jako źródło literackie, antropologiczne, paleograficzne, etnologiczne, historyczne, językoznawcze, semiotyczne, a choćby nawet ekonomiczno-materialne. Współpraca tych dziedzin, pospołu ze wzrostem zainteresowania, składają się na komiczne zrządzenie losu. Źródła możemy czytać raz za razem i co rusz pozyskiwać z nich cenną wiedzę.

Niepozornym, często pomijanym źródłem dla religijności dawnych Germanów jest „Indiculus superstitionum et paganiarum” [łac. Indeks przesądów i pogaństwa]. Jak wskazuje nazwa, mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju spisu treści… do dłuższego dzieła, które się nie zachowało. Był nim zbiór aktów administracyjnych skierowanych przeciwko poganom podczas okupacji Saksonii, zabraniający każdej z osobna praktyki o jakiej wiedział bądź pomyślał ustawodawca. Do dzisiejszych czasów dotrwała wyłącznie okładka i egzemplarz indeksu, przepisany ok. 800 r. Załączam całość we własnym tłumaczeniu:

  1. O świętokradztwie popełnianym na grobach umarłych;
  2. O świętokradztwie nad zmarłymi, nazywanym dadsisas;
  3. O spurkaliach w lutym;
  4. O chatach które są chramami;
  5. O świętokradztwie czynionym w kościołach;
  6. O sanktuariach leśnych, które nazywają nimidas;
  7. O czynach, które robią nad skałami i na skałach;
  8. O rytuałach na cześć Merkurego i Jowisza;
  9. O ofiarach, które składają świętym;
  10. O amuletach i pętach;
  11. O studniach ofiarnych;
  12. O zaklęciach;
  13. O przepowiadaniu przyszłości z lotu ptaków, bądź odchodów, bądź kichnięć ptasich, końskich lub krowich;
  14. O wyroczniach i wróżbiarzach;
  15. O ogniu rozpalanym z drewna, który nazywa się nodfyr;
  16. O mózgach zwierzęcych;
  17. O nabożeństwach pogańskich przy ognisku domowym, bądź przy rozpoczynaniu przedsięwzięć;
  18. O podejrzanych miejscach, które uważają za święte;
  19. O prośbach składanych temu, co dobrzy ludzie nazywają Świętą Maryją;
  20. O świętach odprawianych dla Jowisza lub Merkurego;
  21. O zniknięciu księżyca, któremu wołają Vinceluna;
  22. O burzy, rogach i ślimakach;
  23. O rowach dookoła gospodarstw;
  24. O pogańskim pochodzie, który nazywają Yrias, kiedy rwą tkaniny i buty;
  25. O zwyczajnych zmarłych, których mianują świętymi;
  26. O bałwanach z ciasta;
  27. O bałwanach z sukna;
  28. O bałwanie, którego obnoszą po polach;
  29. O drewnianych stopach i dłoniach w pogańskim obrządku;
  30. O wierze, iż kobiety potrafią władać księżycem i kraść serca mężczyzn, bo tak sądzą poganie.

Wiele z opisanych zwyczajów może budzić zainteresowanie, nawet u Czytelników nieuczestniczących w praktyce religijnej rodzimowierców germańskich. Tak przedstawione, stanowią one dość spójny szkic horyzontów duchowych w późnopogańskiej Saksonii, trwającej mimo ucisku. To właśnie czyni „Indiculus…” [skrótowo ISP] nad wyraz potrzebnym, strategicznym tekstem dla religii i rekonstrukcji. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że niezbędnym do adaptacji przez osoby odwołujące się w sferze estetyki lub tożsamości do dziedzictwa Germanów Zachodnich. Na łamach niniejszego tekstu przedstawię opracowane przeze mnie wnioski badawcze, wypełniając trzy cele.

  1. Podsumowanie wszystkiego, co słusznie ustalili dotychczasowi badacze ISP i co udało mi się zweryfikować pozytywnie, pogrupowane jako kategorie tematyczne;
  2. Konfrontacja tychże z własnymi ustaleniami, zgromadzonymi w toku prac nad serią „Przeżytków Starogermańskich” i poszerzającymi nasz wgląd we wczesnośredniowieczną religijność germańską;
  3. Zadowalające wyjaśnienie hapax legomena (słów bez wyjaśnienia, pojawiających się tylko w jednym tekście) zaznaczonych w tłumaczeniu pogrubieniem.

Następnie, zgodnie z harugową doktryną i zwyczajem, postaram się wyciągnąć ze zgromadzonych treści wnioski adekwatne do zastanej rzeczywistości. Niech pierwsza porażka, wytrwała walka, a ostatecznie cichy triumf i przetrwanie germańskiej duchowości na marginesach życia religijnego Saksonii, posłuży jako lekcja dla współczesnych. Będziemy jej potrzebować.

Jens Nettlich, Wodan na Sleipnirze, miejscowość Erbach w Hesji, 2002 r.

Kult bogów

„O świętach odprawianych dla Jowisza lub Merkurego;

O świętościach Merkurego i Jowisza.”

Pod rzymskimi imionami kryją się tu Thunar i Wodan. To najbardziej typowe interpretatio romana, tym bardziej oczywiste, że tuż powyżej ISP znajduje się starosaska przysięga chrzcielna. Nawracający się człowiek miał wygłosić słowa: „wyrzekam się […] Thunara, Wodana i Saxnota, i wszystkich diabłów które są ich towarzyszami”. Autor próbował uderzyć w najpotężniejsze społecznie kulty, co znajduje potwierdzenie w dosłownie wszystkich badaniach pogaństwa germańskiego we wczesnym średniowieczu. Thunar i Wodan (chcę wierzyć, że ze swoimi żonami) szli ramię w ramię jako najpopularniejsi bogowie. Trzecie miejsce zajmowały bóstwa istotne lokalnie, doskonale reprezentowane przez Saxnota, jako patrona plemiennego Sasów.

Jak uprawiano ich kult? Wszystko zależy od interpretacji słów. Moje tłumaczenie mówi o „świętach” które nazwałem w ten sposób, jako najmniej kontrowersyjne. Oryginał zawiera tu słowo „feriis” o znaczeniu dwojakim. Jeśli pochodzi ono z łaciny klasycznej, wtedy rzeczywiście oznacza święta, konkretniej w postaci przynajmniej dwudniowego festiwalu. Liczba pojedyncza została wtórnie utworzona od liczby mnogiej, ponieważ nawet najskromniejsze ceremonie kultyczne zaczynały się jednego dnia, obejmowały noc i kończyły w dniu następnym. A jest to scenariusz minimalistyczny! Przyjmując tę interpretację, Sasi obchodziliby na cześć tych bogów przynajmniej dwa duże święta w roku, zapewne kilkudniowe. Jako „święto Wodana” możemy zidentyfikować okres noworoczny towarzyszący przesileniu zimowego, czyli Jeula. Trudniej przychodzi identyfikacja dni Thunara, które sam sytuowałbym w lecie, może w otoczeniu przesilenia letniego (po „przeciwległej stronie roku” do Wodana; w najwspanialszym momencie pory letniej). Święto takie obchodzono na cześć „Jowisza” pośród Wizygotów i Swebów, pewne przeżytki zachowały się u Franków.

Kolejne słowo, faciunt, oznacza „czynić, odprawiać” w sferze sakralnej. Miewa jednak znacznie bardziej prozaiczne znaczenie w leksykonie kościelnym – „wyznaczać”. Podobnie ucina entuzjazm charakterystyczne dla łaciny ówczesnego duchowieństwa, wykorzystanie opisanego wyżej „feriae” na określenie… dnia roboczego, nie-niedzieli. Badacz bardziej sceptyczny mógłby przetłumaczyć omawiane tu słowa jako „O dniach wyznaczonych Jowiszowi i Merkuremu.” Idealnie pasowałoby to do zwalczanych wtedy nazw dni tygodnia, gdzie oba faktycznie nie są niedzielą. Że była to walka zażarta, świadczy rozkrok współczesnego języka niemieckiego – środa nie jest już „dniem Wodana” [ss. Wodanesdag, swn. Wuotanstag] tylko przyziemnym „środkiem tygodnia” [niem. Mittwoch]. Po drugiej stronie Donnerstag, który z pierwotnego znaczenia nie ustąpił. Wzmianka w ISP mogła być pozostałością po próbie wykorzenienia rodzimych nazw dni tygodnia, szczęśliwie zakończonej większościowym niepowodzeniem.

Równie niekonkretne są owe „świętości” [łac. sacris]. W mnogości swoich znaczeń może to być wyobrażenie bóstwa, jego świątynia, dzień świąteczny, rytuały wzywające go do naszej rzeczywistości, nawet kulty misteryjne lub inicjacyjne. Ponieważ, jak stwierdziliśmy na początku, mowa o wielce popularnych bogach, nie musimy trzymać się jednej tylko interpretacji. To jedyne dwa punkty wspominające „Jowisza i Merkurego” imiennie, a pierwotny dokument był wielokrotnie dłuży od własnego spisu treści. Korzystnie brzmi założenie, że duchowość Sasów znajdowała miejsce dla wszystkich wymienionych działań lub przynajmniej znacznej części. Możemy powiedzieć z pełnym przekonaniem, że obaj byli czczeni i że omawiane dalej pozycje pozostają nie bez znaczenia dla czynności kultowych.

Rekonstrukcja historyczna obrządku pogrzebowego pogańskich Fryzów, prezent urodzinowy dla Królowej Niderlandów Emmy Waldeck-Pyrmont (fundatorki i opiekunki badań nad religią starogermańską), 1904 r.

Dni świąteczne

„O pogańskim pochodzie, który nazywają Yrias, kiedy rwą tkaniny i buty;

O świętokradztwie nad zmarłymi, nazywanym dadsisas;

O spurkaliach w lutym;

O zniknięciu księżyca, któremu wołają Vinceluna.”

Ortodoksja Polskiego Rodzimowierstwa Germańskiego zakłada, że pangermański charakter można przypisać jedynie trzem świętom: zimowym Jeulom, wiosennej Austrze i świętu jesiennemu bez jednolitej nazwy (regionalnie znanemu jako Zimowa Pełnia, Zimowe Noce lub Jesienna Uczta). Drakońsko wąski wybór zapewnia nam całkowitą wiarygodność z naukowego punktu widzenia, aczkolwiek religijnie należy traktować go bardziej jako punkt wyjścia do dalszego rozwoju. Historyczni poganie najgorliwiej świętowali trzy lub cztery okazje doroczne (sam upieram się przy obecności jakiegoś święta letniego), podobnie jak dzisiejsi chrześcijanie realnie przeżywają co najwyżej Wielkanoc i Boże Narodzenie. Taki stan rzeczy nie przekreśla bynajmniej istnienia Bożego Ciała, Matki Boskiej Zielnej, Zesłania Ducha Świętego czy Trzech Króli. Repertuar świąt zawsze wykracza poza najbardziej pokazowe festiwale, a siłę i żywotność Tradycji można mierzyć tym, jak wiele z nich potrafi latami podtrzymać. „Indiculus” opisuje cztery wydarzenia z życia religijnego Sasów jako jednokrotne (np. w pierwszym punkcie mowa o konkretnym „pogańskim pochodzie” zamiast o „pogańskich pochodach” bywających częściej), co w moim optymistycznym wyobrażeniu może oznaczać jedną taką okazję w roku.

Pierwszym będzie tajemniczy Yrias. Nazwę może tłumaczyć błąd kopisty. Zdaniem m.in. Jakuba Grimma (na którego opinię jestem tu skazany, nie będąc paleografem) winna jest tu minuskuła karolińska, krój pisma którym napisano ISP. Litera „Y” mocno przypomina tam „F” i kopista mógł się łatwo pomylić, szczególnie jeśli nie miał pojęcia, co właściwie przepisuje. Wtedy celebracja brzmiałaby „Frias” co można zgrabnie odczytać jako „dla Frijji”. Gdyby tak Sasi nazywali jedno ze swoich świąt, choćby potocznie i omownie, nie budziłoby to najmniejszych zastrzeżeń. Te pojawiają się w samym, rachitycznym co prawda, opisie rytuału. Jest to pochód na cześć bogini, organizowany rzadko i najpewniej z wielką pompą. Takowe odnotował już Tacyt w kulcie Nerthus, natomiast w Skandynawii ich bohaterem bywał bóg Ing (jako Freyr, brat-bliźniak Frijji). Istnienie odpowiednika dedykowanego samej Królowej Bogów wydaje się takich okolicznościach zasadne. Tylko skąd darcie szat?

Słowo przetłumaczone przeze mnie jako „tkaniny” to łacińskie „pannis” o trzech zbliżonych, acz niejednorodnych znaczeniach: tkanina, szmata, ubranie. Przyjęcie każdej z nich sytuuje nas gdzieś między biegunami osiągalnymi w zrozumieniu tego obrzędu, co niesie daleko idące konsekwencje. Jeśli darte są tkaniny lub szmaty, może chodzić o popularny w Europie (a wyczerpująco opisany przez nestora mojej sztuki, prof. Jamesa Frazera) zwyczaj rytualnego rozrywania na kawałki materiałowej kukły. Byłaby to brutalizacja przekazu mitycznego, najpierw chwalebna, sprowadzona z czasem do przemocy wobec podobizny bogini. Swojskim przykładem jest poniekąd topienie Marzanny, ale wśród Germanów taki zwyczaj jest równie częsty. I równie niezrozumiały, chociaż o jego starszeństwie mogliby poświadczyć np. Wizygoci.

Jeśli rwane były ubrania, choćby i na szmaty, sprawa stałaby się jaśniejsza. Tego rodzaju zwyczaje pogrzebowe (!) praktykowano od głębokiej starożytności absolutnie wszędzie: Egipt faraonów, wedyjskie Indie, prekolumbijscy Aztekowie, prehistoryczne Chiny. To potężny argument, by uznać tę czynność za ogólnoludzki uniwersał. Wciąż można ich doświadczyć, wstępując między żałobników z kultur tradycyjnych (choćby i Cyganów Polskich). W drodze hellenistyczno-orientalnego synkretyzmu, stały się wyróżniającym elementem wiary w „boga wstającego z martwych”. Łączy je scena, gdzie matka tegoż boga – Isztar, Inanna czy Afrodyta – otrzymuje cześć od ludu, który okazuje jej żałobę w sposób jak najbardziej wylewny (nagminnie poprzez zdzieranie ubioru i pokazowy płacz). Następnie schodzi za nim do podziemi, skąd później wraca, ale to już zupełnie inna historia.

Powiązanie kultu Frijji z takim pogrzebowym korowodem musiałoby odwoływać się do jej pozycji jako matki Baldura, co byłoby kolejnym argumentem za jego obecnością w umysłowości Germanów Zachodnich. Jeśli wierzyć przypuszczeniom Michała Łuczyńskiego, przedstawione przeze mnie warianty nie musiały być odrębne: rozerwanie, spalenie i utopienie figury bogini mogło symbolicznie spychać ją do podziemi. Wreszcie należy wspomnieć kolejny raz (od islandzkiej Eddy po moje dociekania nt. kultury rycerskiej), kiedy w kontekście Frijji pojawiają się wyszczególnione buty. Ten związek wymagałby ze strony badacza dalszych eksploracji, ale koniecznie poprzedzonych ostrzeżeniem, że (nomen omen) stąpamy po niepewnym gruncie. Cała ta rozbudowana piramida interpretacyjna opiera się na ryzykownej teorii o błędzie kopisty. Choć bywam bardziej optymistycznym interpretatorem na tle członków mojej grupy religijnej i redakcji Harugu… tej teorii jestem skłonny dać posłuch wyłącznie dlatego, że pomniejsze argumenty na jej korzyść ujawnią się przelotnie w niższych partiach tekstu.

Nieporównywalnie prościej jest rozsądzić kwestię „dadsisas” określonego mianem „świętokradztwa nad zmarłymi”. Wiele wyjaśnia germańska etymologia nazwy: dad- dotyczy zmarłych [por. ang. dead, niem. Tot]. Sisas tymczasem to w kontekście wczesnośredniowiecznych Sasów określenie na czynności żałobne w liczbie mnogiej. Byłoby to zatem coś w rodzaju sakralnego, powtórnego pogrzebu zmarłych członków społeczności, zaspokojenie ich potrzeb i zapewnienie komfortu po drugiej stronie. W Barbaricum znano wiele takich świąt, zazwyczaj obchodzonych na jesieni, jak nasze Dziady. Pozwalały one postawić wyraźną cezurę między czasem żałoby a zwyczajnym życiem, rozwiązać problemy z wracającymi zza grobu rewenantami czy upiorami. Jeśli utożsamiać to z największą w roku ceremonią ofiarną dla zmarłych bliskich, przodków i poległych wojowników – takowe miały miejsce wśród Longobardów i Franków.

Następnie spurkalia. Na temat tego święto wiele już tuszu przelano. Niezależnie od dokładnego pochodzenia [łac. spurcus – „nieczysty”, łac. porcus – „wieprz”] było to zrytualizowane świniobicie, jakiego rzeczywiście dokonywano jakoś w lutym. Wzmiankowane bez wyjaśnienia w innych tekstach karolińskich, jego echa możemy dostrzec także w tradycjach samych Franków i Anglosasów. Odkryłem również analogiczny zespół obrzędowy wśród Wizygotów, co ujęte razem, świadczyłoby o ogólnogermańskim zasięgu tego zwyczaju. Trzeba jednak przyznać, że świniobicie było świąteczną okazją w każdej kulturze tradycyjnej, często odbywało się o tej samej porze roku z przyczyn quasi-gospodarczych (kończyło się jedzenie z zapasów, a gospodarstwo nie zaczęło zdobywać nowej z wiosennym rozpędem). Realnie religijny charakter spurkaliów zapisany jest między wierszami. Ogromnie brzydził on misjonarzy w Barbaricum za sprawą nieokreślonych „nieczystości” w jakich ludzie brali udział. Najprawdopodobniej mowa tutaj o pogańskim wykorzystaniu krwi wieprzowej, która pozyskana przy uboju, służyła do rytualnego oczyszczania osób i miejsc. Dla nieprzyzwyczajonego obserwatora, było to doprawdy bardzo nieczyste zjawisko. Tłumaczy to też potrzebę Franków oraz Alemanów, aby ich świątynie trzymały te zwierzęta jako chronioną trzodę. Często pojawiała się potrzeba, aby przeprowadzić takie oczyszczenie, zaś lud był biedny i nie można było oczekiwać, by za każdym razem poświęcał cennego tucznika. Mogły to być punkty wyjątkowego zainteresowania spurkaliami, skąd pochodziłyby nazwy lutego w archaicznym holenderskim [hol. Sprokkelmaand], niemczyźnie nadreńskiej i alemańskiej [reg. Spörkel]. Wiele innych dialektów w tej rozciągłości geograficznej zawiera wspomnienie pejoratywnej już nieczystości.

Zagadnienie znikającego księżyca w obyczajowości jednego przynajmniej plemienia germańskiego, opisałem już wyczerpujące we wpisie dotyczącym Burgundów. To u nich najpełniej zachował się angażujący całą zbiorowość rytuał, gdzie księżyc znika [w ISP jest to łac. defectione, dosł. dezerterować lub uciekać, poetycko używane niekiedy na określenie nowiu lub zaćmienia] zaatakowany przez demony ze świata duchów. Jeśli posłużyć się najbardziej oczywistym tłumaczeniem okrzyku „vince luna!” [łac. „Zwycięż księżycu!”], pasowałoby to idealnie do przebiegu takiej rozpaczliwej odsieczy. W chwilach zniknięcia Oka Bogów z nocnego nieba, grupy sąsiedzkie i krewniacze starały się wpłynąć na wynik jego widmowej bitwy, głośnym krzykiem odstraszając zastępy nieludzkich najeźdźców tudzież potwora chętnego pożreć ciało niebieskie. Miotali w ich stronę oszczepami, rzucali klątwy, słowem odgrywali bitwę przeciwko siłom nieczystym. Jeśli twierdzenie to nie byłoby odpowiednio przekonujące, wciąż pozostaje inne skojarzenie. Okrzyki tego rodzaju wśród indoeuropejczyków (dobrze poświadczone u Słowian, na Bałkanach i w Indiach) kierowane były jako pozdrowienie księżyca, przedtem rozumianego jako boga, który miał wraz ze swoimi naturalnymi cyklami wyruszać na niedookreśloną bliżej bitwę. Tam faktycznie przydawały mu się życzenia zwycięstwa, za które niekiedy odwdzięczał się przynosząc dobrym ludziom szczęście w łupach. Miało to miejsce już po powrocie z wyprawy, tj. w pełni.

Gargulce strzegące kościoła św. Lamberta w Munster, XV w.

Miejsca kultu publicznego

„O chatach które są chramami;

O czynach, które robią nad skałami i na skałach;

O podejrzanych miejscach, które uważają za święte;

O sanktuariach leśnych, które nazywają nimidas;

O studniach ofiarnych;

O świętokradztwie popełnianym na grobach umarłych.”

Jeśli istnieje jeden wyróżnik, łączący wszystkich pogan od stworzenia świata po dzień opublikowania tego wpisu: jest nim kult duchów lokalnych, nazywanych z germańska wichtami. W tej dziedzinie łowca-zbieracz, starotestamentowy henoteista, średniowieczny wiking, nowożytna czarownica, dziewiętnastowieczny Indianin i współczesny Chińczyk mogą złapać się za ręce i raźnie przystąpić do ofiarowania przy najbliższym świętym kamieniu, drzewie lub źródle wody. Każde z nich może (ale nie musi!) mieścić w sobie ducha, gotowego odwzajemnić dawane mu ofiary i dobrze osadzonego w miejscowym kontekście. Bogowie są potężni, troszczą się o ludzkość, tak. Ale są wyspecjalizowani, w żadnym razie nie wszechobecni! To myśl uniwersalistyczna, późna nawet w chrześcijaństwie, nieprzystająca do tradycyjnej wizji świata. Bóstwo jest jak premier, multimiliarder, generalissimus na czele sił zbrojnych. Może bardzo wiele, dobrze mieć jego poparcie, wspaniale być jego przyjacielem, a jeszcze lepiej krewnym! Do takich osób, ludzkich czy nadludzkich, nie przychodzi się z drobiazgami; nie kupujemy bułek u Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, mimo że ten (choć ze zdziwieniem) mógłby nam bułki załatwić. Szukając zgubionej rzeczy, Sas prosił o przysługę kobolda, ducha zamieszkującego jego dom i obejście [„kobold” od swn. kuba-walda, „władca domu”]. Zbiegłe do lasu zwierzę mógł sprowadzić zbliżony doń naturą duch leśny, zakopane skarby pomagał namierzać duch skał. Wichty były pierwszą instancją kontaktów nadprzyrodzonych, którymi zajmował się przeciętny człowiek.

Neopoganie nawet nie próbują rekonstruować w tej definiującej kwestii prawdziwego pogaństwa, ale raz w dziejach moich harugowych narzekań, mają dla takiej decyzji usprawiedliwienie. Wichtów jest dzisiaj tysiąckrotnie mniej niż w okresie przednowożytnym, zdziesiątkował je rozwój technologiczny i ekspansja miast, zantagonizowała ludzka niewiara. Jako ludzie Okcydentu, możemy przeżyć całe życie, nigdy nie spotykając satyra ani driady, których nienamacalna obecność była dla dawnego poganina równie oczywista, co istnienie bobra lub traszki. Szczęśliwie jesteśmy też beneficjentami bezprecedensowej bliskości bogów, którzy bardziej niż przed laty angażują się w losy jednostek, wysłuchują naszych małostkowych próśb… i po prawdzie, dokonują cudów porównywalnych z dawnymi duszkami w gospodarstwie (może to wynikać z ich poziomu mocy, marnej intensywności kultu lub tego, że w takim żałosnym stanie nie zasługujemy na więcej wsparcia i mamy pozbierać się sami – rzecz co najmniej dyskusyjna).

Terytorium Saksonii pokryte było siecią takich maleńkich stanowisk kultowych, znanych w najlepszym razie kilku rodzinom i garstce sąsiadów. Resztki po tożsamym systemie na Słowiańszczyźnie możemy jeszcze zaobserwować, wychodząc na krótki spacer poza centrum miasta. Często dostrzeżemy, że kapliczki i krzyże stawiano idealnie przy rozpoznawalnych, starych punktach zaczepienia w świecie duchowym. Przynajmniej w sferze symbolicznej, Matka Boska i Chrystus sukcesywnie przepędzali wichty z ich naturalnych siedlisk. Jednak zidentyfikowanie odpowiednich miejsc, oczyszczenie ich z lokatorów, a później uświęcenie w nowej postaci, jest dziełem wielopokoleniowej pracy. Stan faktyczny odwzorowany w ISP zdradza początkowy etap tego projektu, my możemy podziwiać końcowy.

Obok standardowych rodzajów, pojawiają się tu bardziej enigmatyczne „podejrzane miejsca”. Aby odczytać przekaz zamierzony przez średniowiecznego człowieka pióra, musimy intelektualnie wejść w jego buty. Warto podkreślić użyte słowo – incertis – semantycznie zbliżone do naszego „obskurne, zdradliwe, niepewne”. Jakie punkty w przestrzeni cenili dawni Germanie, które byłyby dla chrześcijańskiego działacza szemrane? To słownictwo kojarzone raczej z przestępczością niż z grozą obcej religii czy obrzydliwością Szatana. Religia starogermańska zawiera w sobie taki punkt przecięcia, dość jednoznacznie wiązany z kultem Wodana. Podejrzanymi dla misjonarza byłyby np. drzewa wisielców, drzewa pod którymi dokonywano egzekucji i pojedynków sądowych (na terenie etnograficznych Niemiec są to lipy), rozstaje dróg, jaskinie czy mokradła. Wdzięcznie wpisują się tu cmentarze, znane jako miejsce stałego kultu pogańskiego we wszystkich germańskich państwach barbarzyńskich, które zdołałem opisać w cyklu „Przeżytków Starogermańskich”. Oznacza to, że „świętokradztwa popełniane na grobach umarłych” należałyby do tego samego kompleksu wierzeń, niezależnie nawet od jego osadzenia w czasie; gramatycznie mowa jest o konkretnym wydarzeniu, powtarzanym za okazją.

Finalną pozycją w tej kategorii, jak i kwiatkiem u kożucha mojej narracji, będą dwa wspomnienia zadaszonych świątyń. Bytu często podważanego, kwestionowanego, tu obecnego w dwójnasób: dobitny i zakamuflowany. Wspomniana została chata, służąca jako chram [łac. fanis]. Ten termin służył we wczesnym średniowieczu, przedtem w później starożytności, głównie do opisywania dużych obiektów sakralnych o gabarytach chrześcijańskich kościołów. Podejrzewam, że „chatą” czynił ją w oczach autora materiał budowlany, jakim było drewno. Rozmaite określenia na świątynie były też w omawianych czasach nacechowane kulturowo: templum było hellenistyczne, ecclesia chrześcijańska, egzotyczne wyrażenia w rodzaju delubrum i sacellum wiązane luźno z kultami misteryjnymi, ara niosła stepowe konotacje prymitywizmu. Do kogo należało fanum? Historycznie, a przez to w historiografii, dominuje jako nazwa celtycko-hellenistycznych świątyń mieszanych. Może to nieść w sobie sugestię, że konstrukcja saskich świątyń przypominała misjonarzom budowle napotykane przedtem (vel palone, burzone, podbijane) w Galii. Jeśli nie, wtedy określenie mogło być domyślnym słowem na „pogański kościół” w klerykalnym horyzoncie leksykalnym.

Drugim, enigmatycznym przykładem, jest nimidas. To zapożyczenie od Celtów, oznaczające w protoceltyckim „miejsce rozdawania” (prawdopodobnie w odniesieniu do funkcji polityczno-społecznych; odbywałyby się tam wiece, inicjacje i awanse wewnątrz drużyn wojskowych, funkcje druidyczne). W źródłach klasycznych jest to ściśle nazwa na „miejsce święte położone w lesie”. Znaczenie tej definicji jest ustawicznie pomijane przez popularyzatorów i rodzimowierców, którzy przeważnie odczytują ten fragment jako poświadczenie saskiego świętego gaju. Nic bardziej mylnego! Nimidas w starożytności oznaczał często kromlech czy menhir, konstrukcje kamienne stawiane przez Germanów nawet w Polsce. Był słowem stosownym tak długo, dopóki obiekt otaczała przyroda, najczęściej drzewa. Mógł być położony w świętym gaju, ale wcale nie musiał. Co więcej, przez ostatnie stulecia poprzedzające epokę Karola Wielkiego, coraz częściej oznaczał zadaszoną budowlę. Niestety nie potrafię udzielić tutaj kategorycznej oceny za sprawą drugiego słowa, dookreślającego w ISP nimidas. Jest nim „sacris” – świętość, oznaczająca dowolny rodzaj miejsca kultowego.

Czytelnik chciałby może opuścić ten tekst z pytaniem na klawiaturze. Skoro świątynie piękniejsze niż kupa kamieni pojawiają się w źródłach, to gdzie ich ruiny? Te zdarzają się w Germanii właściwej, ale sporadycznie, niewystarczająco aby potwierdzić stawiane tutaj tezy. Jestem zmuszony przyznać rację, złożyć broń. Obszar Starej Saksonii nie wykazuje wielu obiektów identyfikowalnych jako fanum, ponieważ nie został wystarczająco zbadany. To punkt styku Niemiec i państw Beneluksu, jedno z miejsc o niemal nienaruszonej od średniowiecza tkance osadniczej, pełne kościołów o wczesnośredniowiecznej proweniencji. Parafie założone równolegle do wojen saskich wciąż utrzymują swoje domeny po liniach wytyczonych przez stare kamienie działowe. Katolicyzm zdążył miejscami przeminąć, parafie zamieniły się w zbory i domy kultury, ale jedno jest pewne. Jeśli parafie zostały nałożone na plemienne osadnictwo saskie, co można wyczytać z sieci pogańskich cmentarzy, prawdopodobnie zajęły one miejsce świątyń. Nasze fanum i nimidas muszą tam być, wystarczy tylko wbić łopatę we właściwym miejscu…

Zapraszam do części drugiej.