Domowy ołtarzyk wyznawcy sintoizmu (najpopularniejszej religii w Japonii), zawierający figurki kultowe 66 bogów japońskich i buddyjskich. XIX w.
Straszne słowa
Współcześni poganie mają ogromnego pecha. Co prawda sytuacja jest nieporównywalnie lepsza, niż w analizowanym tu najczęściej wczesnym średniowieczu… ale wciąż nie prezentuje się najlepiej. Środowisko mierzy się z masą zagrożeń i problemów, które zaczynają się u samych podstaw, bo na płaszczyźnie określeń, jakimi opisujemy własne praktyki religijne. Jak powiedział ceniony przeze mnie filozof Ludwig Wittgenstein: „granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata”. Słowa mają znaczenie nie tylko w dyskursie teoretycznym, ale nawet przede wszystkim, dla społecznego postrzegania zjawisk oraz osób. Poprzez określone zbitki czy nacechowanie, kreowany jest wizerunek, niosący za sobą niebagatelne następstwa.
Choć wielu chciałoby, żeby było inaczej, operujemy w mowie i piśmie językiem polskim. Jest to język wystawiony od przeszło tysiąca lat na manipulacje rozmaitych grup, które nie były przychylne mojej grupie religijnej. Najpoważniejszą był oczywiście Kościół Katolicki, dla którego język stanowił pole bitwy z konkurencyjnymi religiami. Atrakcyjne słowa należało zawłaszczyć w chrześcijańskim kontekście (święty, świątek, etc.), inne zaś maksymalnie obrzydzić. Wielopokoleniowy wysiłek stoi za obrzydzeniem takiego słowa jak „bałwan” – dawniej oznaczało posąg kultowy Słowian, dzisiaj raczej śmiesznego ludka ze śniegu lub człowieka będącego głupolem. Dłuższą jeszcze wędrówkę przeszło słowo takie jak „dziwny” lub „dziw”. Najpierw odnosiły się one do istot boskich, później do cudów i magii, a następnie spowszedniało do określania zwykłej odmienności, czegoś nietypowego. Jeszcze niedawno było określeniem bardzo pejoratywnym, któremu znaczeniowo nadal towarzyszą słowa takie jak dziwak, dziwactwo, dziwadło, dziwaczeć, itp. Widać tutaj istotną ewolucję znaczeniową, która nieprzypadkowo wypada na niekorzyść religii tradycyjnej.
Oczywiście nie można winić za to wyłącznie Kościoła. Osobne spustoszenie poczyniła również kultura popularna, chronicznie przedstawiająca nas jako dzikusów i morderców, nieprzystających do standardów cywilizowanego świata. Skądinąd naprawdę dobre filmy, takie jak Midsommar (2019), Wicker Man (1979) czy The Ritual (2017), stawiają nas w wybitnie niekorzystnym świetle. Nie istnieje w kulturze żaden zauważalny nurt polemizujący z tym punktem widzenia, co sprawia, że musimy bronić swojego dobrego imienia na skalę indywidualną.
W powyższych okolicznościach nie jest niczym dziwnym, że podstawowe terminy opisujące naszą religię, budzą w przeciętnym Kowalskim szczere przerażenie. Przywoływanie definicji słownikowych może pomóc w dyskursie akademickim, ale nie odmieni utrwalonego wiekami, negatywnego stereotypu. Dlatego moim zdaniem, należy przystąpić do rozbudowanych negocjacji.
Praktyka religijna pogan w żaden sposób nie wykracza poza ramy religijności, tolerowanej w dzisiejszej Europie. Opowieści o krwawych ofiarach, rozwiązłości seksualnej, porwaniach, szczególnej przemocowości, etc. to paskudny stereotyp z którym mierzymy się od dekad. Pierwszym krokiem, aby odmienić ten stan rzeczy, będzie upowszechnienie wiedzy nt. fundamentów naszej działalności. Trzeba pokazać stan faktyczny: jak bliscy jesteśmy tradycjom, które nie zostały zdemonizowane i jak swojskie są praktyki, które stanowią dla nas centrum życia duchowego. Ponadto szczerze wierzę, że dla ułatwienia komunikacji ze światem zewnętrznym, możemy zrezygnować z niektórych obciążonych semantycznie terminów na rzecz „lekkostrawnych” synonimów. Chciałbym, żeby w tej kwestii Harug mógł świecić przykładem i wyznaczać standardy dobrej praktyki językowej, dlatego też podsumowanie artykułu zawierać będzie swoistą deklarację na ten temat. Do dzieła!

Palenie „wiklinowego dziada” na celtyckie święto Beltane, 2019 r., Wielka Brytania.
Pogaństwo
Jak wspominałem już niejeden raz, określenie „poganin” było w założeniu pejoratywne. W późnej starożytności i wczesnym średniowieczu, kiedy chrześcijaństwo było modną religią, jej piewcy należeli do demografii, którą dzisiaj nazywamy „młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków (miejskich)”. Metropolie były schrystianizowane, podczas gdy peryferia wyznawały w dużej mierze religie tradycyjne dla swojej kultury, tzw. pogaństwo. Słowo paganus oznacza po łacinie wieśniaka i zostało wprowadzone do użytku jako wyzwisko, kierowane przez wielkomiejskie elity (mające w owym czasie monopol na słowo pisane) w stronę swoich „niecywilizowanych” krajan. Ponieważ przez następne stulecia kultura literacka należała niepodzielnie do chrześcijan, określenie to się przyjęło i zostało takie do dzisiaj.
Formalny, antropologiczny termin zbiorczy na te wyznania to „europejskie religie tradycyjne”. Jednocześnie nikt tak nie mówi i w obiegu jest mnóstwo innych określeń, pod którymi deklarują się moi współwyznawcy oraz jak nazywają naszą wspólnotę. Niektórzy wolą dodawać sobie przedrostek neo- (neopoganie), żeby zaznaczyć upływ czasu dzielący nas od dawnych pogan. Inni wręcz przeciwnie, nazywają się rekonstrukcjonistami danego wyznania, czym podkreślają jacy to są staroświeccy i wierni przeszłości. W Polsce najpopularniejsze są terminy takie jak rodzimowierstwo, wiara czy religia rodzima. Ja tymczasem nie widzę przeszkód i postuluję, żeby używać najprostszego, a przy tym najbardziej rozpoznawalnego terminu pogaństwo. W ten sposób sam się deklaruję i tak nazywać będę naszych historycznych prekursorów. Wszyscy jesteśmy ulepieni z jednego drewna, dlaczego więc czynić sztuczne rozgraniczenia?
Może tu się pojawić argument, że nieładnie jest przyjmować dla siebie nazwę, którą ktoś wymyślił jako wyzwisko, a co gorsza być z niej dumnym! Osoby, którym to przeszkadza, zachęcam żeby zgłosiły analogiczne rozszczenia wobec:
- Protestantów;
- Żydów (do dzisiaj obraźliwe w językach wschodniosłowiańskich);
- Kwakrów;
- Metodystów;
- Jezuitów;
- Afroamerykanów („nigger”);
- Gejów;
- Jankesów;
- Nerdów i Geeków.
Wszystkie te nazwy bywały dawniej wyzwiskami, nierzadko okrutniejszymi od „wsiura”, co wcale nie przeszkodziło ofiarom w odbiciu ich na własny użytek. Jest to szczególnie godne uwagi w odniesieniu do grup religijnych, które co prawda w odmiennych kontekstach historycznych, ale ulegały podobnej demonizacji, co my. Należy brać od nich przykład, dlatego właściwym określeniem w leksykonie Harugu będą: poganin, pogaństwo, pogańskie, etc.

Ołtarz brazylijskiej religii tradycyjnej Umbanda, obejmujący byty chrześcijańskie, afrykańskie oraz kult przodków. Rio de Janeiro, 2016 r.
Rytuał
Musicie wiedzieć, że okazjonalnie zdarza mi się zaprosić ludzi „na rytuały”. Zazwyczaj powoduje to popłoch, który zawsze udawało mi się opanować, chociaż był dla mnie kompletnie niezrozumiały. Co może być strasznego w rytuałach? Odpowiedź poznałem dopiero przy ostatniej takiej sytuacji, kiedy postanowiłem przydusić rozmówców i poznać meandry ich psychologii. Jak się okazuje, operowali oni na kompletnie innej definicji rytuału, niż cokolwiek co naturalnie przyszłoby mi do głowy. Dla mnie pierwsze skojarzenie z rytuałem to „rytuały codzienności” – jedni biorą kąpiele ze świecami, inni czynią znak krzyża mijając kościół. Niegroźne rzeczy. W poważniejszym kontekście znam oczywiście definicję religioznawczą, którą roztrząsać będziemy w następnym akapicie. Co zatem myśleli moi rozmówcy? Otóż rytuał, moi mili, to takie coś gdzie zabija się zwierzęta (jeśli nie ludzi) i otwiera portale (przypuszczalnie do piekła), żeby sprowadzić do naszego świata różnego autoramentu istoty demoniczne. Jak nietrudno się domyślić, jest to upokarzające wypaczenie istoty rzeczy i postawienie logiki co najmniej na głowie.
Rytuał to sekwencja działań, wykonywanych dla osiągnięcia pożądanego efektu, ale niepowiązanych w sposób oczywisty ze swoim celem. Samo napisanie matury to ceremonia, jednak rytuałem staje się dopiero, jeśli włożymy na nią czerwone majtki i przyjmiemy symbolicznego kopa na szczęście. Obie te czynności nie mają oczywistego przełożenia na sukces egzaminu, natomiast występują w sekwencji, kojarzonej z jakimś wydarzeniem. Rzecz jasna, matura nie ma charakteru religijnego. Co zatem czyni rytuały organizowane przez ludzi religijnych, czymś specjalnym?
Zdaniem Mircea Eliadego, mojego osobistego autorytetu w dziedzinie religioznawstwa, wyróżnikiem rytuału religijnego jest fakt, że odgrywa się w nim wydarzenie z korpusu mitycznego (mitologii). Czyni się to z racji na mnóstwo benefitów, m.in. zbliżenie do siebie świata nadprzyrodzonego i materialnego. Zazwyczaj przy okazji rytuału mieszkaniec któregoś z nich przekracza granice oddzielające nas od siebie, przynosząc korzyści dla wszystkich zaangażowanych. Jest to definicja nieoczywista, być może trochę straszna, ale z łatwością mogę udowodnić, że wszyscy Czytelnicy znają ją już doskonale.
Pochylmy się nad chrześcijańską mszą świętą. To modelowy rytuał, przeanalizowany na wszystkie strony przez badaczy nauk społecznych i teologów. Msza posiada swoją określoną strukturę, jest sekwencją działań (modlitw, pieśni, klękania i wstawania), którą odprawia się w pewnym celu. Najczęściej jest nim zbawienie dusz społeczności, ale bywają msze w przyziemniejszych intencjach. Nie można powiedzieć, żeby wypowiadanie haseł w odpowiedzi na słowa księdza w weryfikowalny sposób przekładało się na sukces danego przedsięwzięcia. A jednak to robimy, więc msza jest rytuałem. Religijnym czyni ją natomiast fakt odegrania sceny z korpusu mitologicznego (Biblii) – sceną tą jest ostatnia wieczerza, zarazem ostatnia ofiara Jezusa Chrystusa. Ów przy poprawnie przeprowadzonej mszy przybywa na wezwanie kapłana prosto z Nieba, czyli ze swojego wymiaru istnienia, do najskromniejszego nawet kościoła, wchodząc przy tej okazji do hostii oraz wina mszalnego. W ten sposób zwykłe dobra konsumpcyjne przemieniają się w ciało i krew Zbawiciela, dysponujące nadzwyczajną zdolnością zbliżania wspólnoty wiernych do Boga. Wytłuszczone fragmenty dobitnie udowadniają, że msza święta jest w swoich założeniach rytuałem religijnym, mimo iż odbiór społeczny zapamiętał z niej wyłącznie tacę na datki i ogłoszenia parafialne.
Niestety świat nie jest idealny. Jeśli powszechne rozumienie rozmija się z faktami, to tym gorzej dla faktów, dlatego moim zdaniem dobrze jest zaakcentować synonimy przeznaczone dla osób, którym wadzi słowo „rytuał”. Podstawowym jest obrzęd, będący zasadniczo tym samym, a brzmiący nawet bardziej swojsko z racji na słowiański źródłosłów. W wielu przypadkach solidną alternatywą będzie też święto – czyli rytuał obchodzony corocznie lub rzadziej.
Na potrzeby Harugu przyjmuję za obowiązujące określenia: obrzęd, obrzędowość, obrzędowy, etc. jako równoważne z rytuał/rytualny. Będzie to wręcz preferowane określenie, ponieważ obrzędowość niejako z definicji zakłada podtekst duchowy, nie trzeba go dodatkowo wymieniać. Niezależnie od nazwy, okazja ta dzieli się na ryty (= sposoby wykonywania rytuału/obrzędu), ponieważ co kraj to obyczaj, ludzie różnie podchodzą do tych samych wydarzeń. Święto miałem okazję zdefiniować w akapicie powyżej.

Żydzi obchodzą święto Sukkot poprzez spędzenie siedmiu nocy w roku pod namiotem lub szałasem, nazywanym kuczką. Na ilustracji rodzina żydowska z 1865 r. w Imperium Rosyjskim.
Składanie ofiar
Poganie zbierają się w tych ciemnych lasach, odprawiają złowrogie rytuały i czynią… inne, straszne rzeczy. Pokazowym elementem naszej obrzędowości, banalnie prostym do obrzydzenia przez krytyków, jest składanie ofiar. Przyznam, że sam na początku przygody miałem co do tej praktyki poważne wątpliwości, przyjmując na wiarę opisy zachowane w kulturze, przesłanki historyczne, oraz wyniesiony z domu wstręt do marnotrawstwa. Dlatego też dzisiaj, występując w jej obronie, przedstawię fakty które najbardziej pomogły mi się z nią oswoić.
Ofiara jest zjawiskiem obecnym w ludzkiej religijności na całej kuli ziemskiej. Wynika to z faktu, że religie tradycyjne powstały w społeczeństwach przednowożytnych (tj. neolitycznych, starożytnych i średniowiecznych). Opierały się one na tzw. cyklu wymiany darów. Ludzie okresowo dawali sobie prezenty, żeby skutecznie dzielić zasoby i zacieśniać relacje. Wodzem, królem, etc. był człowiek szczodry – skąpiec mógł tę pozycję odziedziczyć lub sobie wywalczyć, ale nigdy by jej nie utrzymał. Tymczasem w obrębie rodzin i sąsiedztwa wymieniano dobra, dbając o siebie nawzajem, co pomagało przetrwać w nieprzyjaznym świecie. Nie trzeba dodawać, że stosunki takie panowały na długo przed wynalezieniem kapitalizmu i stopniowo były wypierane przez bezlitosne siły rynków. Religijność tradycyjna uformowała się w takich właśnie warunkach, toteż nic dziwnego, że cykl wymiany darów obejmuje pospołu ludzi, duchy i bogów. Wszystkie przyjazne osoby, niezależnie od gatunku, uważano wtedy za członków społeczności, czyli uczestników tego łańcuszka wymiany. Składanie ofiar jest niczym innym, jak tylko dawaniem prezentu bytom niematerialnym. Wymianą darów lub poczęstunkiem, jeśli w grę wchodzi żywność.
Człowieka wychowanego w religii uniwersalistycznej, jaką jest współczesne chrześcijaństwo, może dziwić dwustronny charakter tej relacji. Pogaństwo hołduje zasadzie „do ut des” czyli dosłownie „daję, abyś ty dawał”. Oznacza to, że podarunki wychodzą ze świata materialnego do duchowego (poprzez akt ofiarowania), ale też w drugim kierunku. Wzajemność jest fundamentalną zasadą naszej religii, co wspominają nawet zachowane teksty religijne dawnych Germanów. Tak mówi bóg Wodan (Odyn) w swoich Pieśniach Najwyższego:
„42. Przyjaciołom ma być mąż przyjacielem
I darem płacić za dar;
Śmiech pośród druhów śmiechem odwzajemniać,
Fałsz natomiast – zdradą.
[…]
144. Lepiej nie modlić się, niż ofiarowywać za wiele,
Zawsze za ofiarę czeka człowiek zapłaty,
Lepiej nie przekazać, niż zabić za wiele.”
Płynie z tego prosty wniosek. Byty duchowe mają swoją rolę do odegrania. Cenimy je, czcimy i honorujemy, ale nie można tego robić na ślepo. W religii relacja jednostronna, pozbawiona wzajemności, jest po prostu błędem; oszustwem albo wyzyskiem. Nie powinna być w takiej formie kontynuowana. Jako wniosek mogę wygłosić więc wyzywające, ale technicznie rzecz biorąc prawdziwe stwierdzenie, że w pogaństwie ludzie składają ofiary bogom, a bogowie ludziom. Z uwagi na dysproporcję siły między stronami wymiany i głęboki szacunek, jaki żywimy wobec naszych patronów, wielu moich współwyznawców nigdy nie nazwałoby rzeczy w ten sposób. Jednocześnie zdanie to wymownie oddaje naturę rzeczy i pozwala zauważyć mentalną różnicę, która odróżnia nas od wierzeń uniwersalistycznych. Należycie doceniony stary bóg sprawiał, że krowy się cielą, wyznawca uchodził cało z bitwy, a katastrofy naturalne omijały jego gospodarstwo o długość palca. Dzisiaj cieszymy się ze znacznie mniejszych rzeczy, ale zasada podtrzymywana jest nieustannie.
W jaki sposób ta wiedza miałaby pomóc komuś w oswojeniu się z ofiarowaniem? Członkowie chwalonych przeze mnie społeczności przednowożytnych upuszczali obrzędowo krew zwierzętom, palili ich ciała (znaczna część Starego Testamentu to instrukcje, jak prowadzić ofiary całopalne, żeby zadowolić Boga) i w szczególnie kryzysowych momentach, zabijali też ludzi. Co gorsza, działające dzisiaj religie tradycyjne wciąż dokonują uboju rytualnego. To są naprawdę straszne rzeczy!
Faktycznie, nie jestem w stanie temu zaprzeczyć, mnie również przerażają. W obronie powiem, że ówcześni poganie składali też ofiary na dziesiątki innych sposobów i my jako ich następcy, korzystamy z tych bardziej przyzwoitych. Nie powinniśmy cierpieć za winy naszych pradziadów, podobnie jak przedstawiciele innych wyznań. Żydzi również składali ofiary z ludzi (mit o Abrahamie i Izaaku to chwalebne wspomnienie chwili, kiedy po boskiej interwencji przestali to robić), chrześcijanie się biczowali w ramach pokuty i palili nawzajem, nie wspominając nawet o życiu rodzinnym Mahometa… wytykanie tego rodzaju zaszłości historycznych jest zwyczajnie nieuprzejme i niekonstruktywne. Czasy się zmieniają, religie również.
Dzisiejsi wyznawcy religii tradycyjnych na całym świecie, najczęściej ofiarowują podarki zupełnie innego autoramentu: palą świeczki lub kadzidła, składają kwiaty. Szczerze wierzę, że takie działania nie są czymś kompletnie obcym dla szanownych Czytelników i nie urażają niczyjej wrażliwości (jeśli palenie kadzideł dla bóstwa wydaje się Wam egzotyczne, wystarczy wybrać się do cerkwi). Jeśli składane jest w ofierze jedzenie, dominuje garść ryżu lub kulka tegoż. W swojej masie, członkowie mojej grupy religijnej nie zabijają zwierząt na ofiary i prawdę mówiąc, nie robią nic, co powinno szokować przeciętnego Kowalskiego. Lęk przed innymi ludźmi często rodzi się z niewiedzy na ich temat. Żywe religie tradycyjne, tj. odpowiedniki naszego pogaństwa, których nie wytępiono w wiekach średnich, dominują przecież w Azji (Chiny, Indie, Japonia, Korea), gdzie żyją już nie miliony, a miliardy normalnych ludzi. Nie uważacie ich, mam nadzieję, za niereformowalnych dzikusów? Są w stanie żyć poczciwie, tak jak my, a nawet zdobywać swoją przemyślnością świat… a przy tym składać ofiary swoim bogom. Proste spojrzenie na statystykę udowadnia, że ofiar nie powinno się utożsamiać z patroszeniem świń gdzieś w lesie, tylko prędzej z ryżowymi ciasteczkami i kadzidłem.
Co więcej, nasza kultura zna przecież coś takiego, uprawianego od wielu pokoleń. Niejeden kościół pozwala składać wota lub dary wotywne, czyli podarunki dla Boga, Matki Boskiej, aniołów bądź świętych. Oddaje się je z określoną intencją, często w roli dziękczynnej (odwzajemniając „podarunek” z ich strony) lub przebłagalnej (przepraszając za uchybienie). Zgodnie z teologią katolicką, sama msza jest ofiarą – odtworzeniem przez Kościół najwyższego poświęcenia Jezusa, aby uzyskać zbawienie i docenić zasługi Zbawcy. Nieprzypadkowo jest on „barankiem” który gładzi grzechy świata: ofiarą z człowieka, złożoną za nasze zbawienie, tak jak Żydzi składali ofiarę z baranka na święto Paschy (względnie zmazywali grzechy jagnięcą krwią na Jom Kippur).
Wszystkie wymienione czynności to dość jasne metody na podtrzymywanie relacji między światem nadprzyrodzonym a naszym, wynikające z zasad rządzących mentalnością przednowożytną. Zjawisko z mojej perspektywy, zdecydowanie godne pochwały, a dla Czytelników być może znajome; ponoć popularne jest składanie wotum po pierwszej komunii lub przed maturą. Więc nawet jeśli „nie widzicie się” w roli ofiarnika… to bardzo prawdopodobne, że tak naprawdę wiecie, jak to się robi w przynajmniej jednej z wielkich Tradycji. Istnieje bowiem wiele rytów, tj. metod sprawowania obrzędów, których wartościowanie jako „lepszych” czy „gorszych” to kwestia najzupełniej osobista.
Na potrzeby Harugu będę z żelazną konsekwencją używał terminów związanych z ofiarowaniem, tj. ofiarnictwa, ofiary i ofiarnika (czyli człowieka, który składa ofiarę). Jednocześnie uznaję wotum za całkowicie neutralny zamiennik, który pomimo chrześcijańskiego wykorzystania, pochodzi wszakże z religii tradycyjnej Greków i Rzymian. Sam jednak raczej nie będę w stanie się do niego przyzwyczaić. Dla rozładowania negatywnych konotacji proponuję popularyzować wiedzę w temacie, m.in. poprzez rozróżnianie różnych typów ofiar:
- Obiata to ofiara z obiektów, często żywności;
- Libacja to ofiara z płynów;
- Żertwa to ofiara palona lub z ognia;
- Dewocja to ofiara z czynów lub wstrzemięźliwości (np. post);
- Trzeba to ofiara z życia (niestosowana!).
Dla łatwości zapamiętania, można to nazwać „Darami Pięciu Żywiołów” rozumianymi w kolejności: Ziemia, Woda, Ogień, Powietrze, Dusza/Eter/Próżnia/Metal (różne kultury mają różny piąty żywioł, my z reguły wymieniamy tylko cztery). To rzecz jasna moje osobiste skojarzenie, nie ma mocnego umotywowania w źródłach, ale dostrzegam w nim jakiś głębszy sens. Trzy nazwy (obiata, żertwa i trzeba) pochodzą tu z religii Słowian, gdzie oznaczały mniej lub bardziej analogiczne zjawiska.

Ofiary ze świec, zbierane w kościele św. Jerzego w Sopocie. Kwiecień 2010 r.
Przywoływanie
Ostatnim „tematem trudnym” do jakiego powinienem się odnieść, jest kwestia przywołań. Mam duży osobisty sentyment do tego słowa, ponieważ moim zdaniem doskonale oddaje naturę rzeczy. Wypowiadając odpowiednie formuły, często imię bóstwa, dosłownie się je „woła” aby „przy-było” na rytuał. Dlatego właśnie przywołanie… jednak i tutaj nie będzie mi dane spać spokojnie. Nie jest dla mnie nowością że przywoływanie czegokolwiek, kojarzy się z najczęstszym tego rodzaju toposem w kulturze, czyli goecją (czarnoksięską sztuką wyciągania demonów z Piekła, żeby spełniały życzenia) lub w najlepszym razie z przerażającymi fantazjami literackimi Howarda Philipsa Lovecrafta. Klasyczny scenariusz, gdzie ludzie przyzywają byt o którym nie mają pojęcia, czasem dla zabawy a czasem żeby go wykorzystać, a następnie cierpią z rąk zaproszonego przez siebie „gościa zza progu”.
U nas to tak nie wygląda. Zasygnalizowałem już wyżej, jak ważne jest przywoływanie Jezusa w chrześcijaństwie; nie inaczej działa też zstępowanie Ducha Świętego, obcowanie świętych (dogmat Kościoła Katolickiego!), ale też Obecność Boża w judaizmie. Prawosławni święci wstępują w ikony, Matka Boska w swoje święte obrazy z którymi zdarza się jej podróżować, nie wspominając o poświęconych jej kapliczkach przydrożnych, które mają za zadanie ściągać obecność Maryi na określony skrawek ziemi (w które nasz kraj jest, nie przymierzając, wybitnie bogaty). Czy tego chcemy, czy nie, akt przywoływania otacza nas ze wszystkich stron. Po prostu większość ludzi nigdy się nad tym głębiej nie zastanawia, więc nazwanie rzeczy po imieniu wprowadza ich w głęboki dyskomfort.
Ponieważ ów stereotyp jest głęboko zakorzeniony, uważam za stosowne, aby przed nim ustąpić. Dobry strateg dobiera sobie bitwy, które ma szansę wygrać. Kto wejdzie w interakcję z jakimkolwiek bytem duchowym, ten szybko pozna, że nie ma w nich nic strasznego (jeśli czytają mnie chrześcijanie, zachęcam żeby zagadać do swojego anioła stróża lub świętego patrona, oni tylko ma to czekają). Dlatego celem tej ostatniej, lecz nie najmniej ważnej, reformy językowej, powinno być ocieplenie tej czynności dla osób nowych. Nie podoba mi się zwrot „zapraszanie bogów/duchów” ponieważ uważam je za przesadny eufemizm. Bardzo odpowiadałby mi zwrot „inwokacja” (oznaczająca przywołanie, ale po łacinie!), jednak przed jej przyjęciem powstrzymuje mnie brzmiący identycznie termin literaturoznawczy. To jednak dobra opcja dla osób, którym ta zbieżność nie przeszkadza. Znacznie przyjaźniej spoglądam na techniczne określenia w rodzaju „sprowadzanie/ściąganie/otwieranie komunikacji z bytem”. Nigdy nie należy zapominać, że nawiązanie kontaktu oznacza przekroczenie granicy światów i jest czynem tyleż istotnym, co gwałtownym. Nieprzypadkowo nasze bezpośrednie obcowanie przy okazji obrzędu, trwa zwykle tak krótko…

Chrześcijańskie figurki wotywne, składane dla przebłagania św. Leonarda lub Pana Boga. Woskowe przedstawienie skutecznie zastępowało ofiarę z żywego zwierzęcia. Zwyczaj praktykowany jest do dzisiaj. Polska, Brodowe Łąki, 2022 r.
Deklaracja językowa
Mało rzeczy w życiu religijnym razi mnie tak bardzo, jak panująca obecnie ciasnota. Należę do grupy, która jest w Polsce mniejszością wśród mniejszości, spychaną na margines od niepamiętnych czasów, mimo że (z reguły nieświadomie) reprezentujemy jedną z najpopularniejszych rodzin religijnych na świecie. Ciężkie boje trzeba toczyć już od poziomu tak podstawowego, jak język. To karygodne i upiorne, że przeciwnik odpowiednio uparty, był zdolny przez stulecia odebrać nam wszystko; nawet słowa, którymi nazywamy samych siebie i nasze praktyki. To sprawa ważka, bo dotycząca naszej zbiorowej godności: w położeniu tak ciasnym, jak nasze obecne, zwyczajnie musimy rozpychać się łokciami, obalając stereotypy na nasz temat. W przeciwnym razie zostaniemy tutaj zduszeni, zanim jeszcze się na dobre rozkręcimy.
Aby religijność tradycyjna, między innymi bliskie mi pogaństwo, mogło wrócić do Europy – potrzeba nam do tego przestrzeni. Zawsze nawołuję, żeby otwierać się na ludzi i dać się poznać; równie ważna jest fizyczna przestrzeń, żeby nie kryć się po piwnicach jak okultyści. Ale jak się okazuje, nie mniej drogocennym zasobem jest miejsce, jakie musimy wywalczyć dla siebie w ludzkiej świadomości. Od przeszło tysiąca lat na temat naszej religii nawarstwiają się w języku i kulturze pomówienia. Najwyższy czas posprzątać tę stajnię, oczyścić nasze dobre imię, a potem nazywać rzeczy po imieniu. Prawda sama się obroni.
Bibliografia
https://laboratoriumwolnosci.pl/slownik/obrzedy-religijne-liturgia/
Angutek Dorota, Dualistyczny rytuał religijny. Próba ujęcia modelowego, LUD 1994, t. 77.
Chochoł Jarosław, Charakterystyka wybranych teorii pochodzenia ofiary, Nurt 2010, nr 44/2.
Farnicka Marianna, ks. Sałatka Tomasz, Rytuały religijne w życiu młodzieży, Studia Paradyskie 2013, t. 23.
Klauza Karol, Uobecnienie w ikonie jako jeden z istotnych motywów pastoralnej posługi Cerkwi, Latopisy Akademii Supraskiej 2012, nr 12.
ks. Dola Tadeusz, Wiara w świętych obcowanie, Ethos 2014, nr. 1.
ks. Łach Stanisław, Starożytność rytuału ofiar, Roczniki teologiczno-kanoniczne 1967, t. 14.
Motyl Karol, Rytuał – od antropologii kulturowej do analizy transakcyjnej, Edukacyjna Analiza Transakcyjna 2014, nr 3.
Nowakowski Marcin, Czym jest rytuał?, Studia Redemptorystowskie 2010, nr 8.
Pińska Aleksandra, Rytuał czy ceremonia? Rozważania nad praktykami ślubnymi w kontekście przemian w sferze życia rodzinno-małżeńskiego, Zeszyty Naukowe KUL 2014, nr 4.
Smentek Izabella, Świętych obcowanie na przykładzie zakonu Kartuzów, Warszawskie Studia Teologiczne 2014, nr 27.
Spaemann Robert, Czy chrześcijaństwo bez ofiary jest możliwe?, Christianitas 2017, nry. 67-68.
Szyjewski Andrzej, Religia w perspektywie antropologicznej – przegląd stanowisk, Studia Religiologica 2002, z. 35.
Tomicki Ryszard, Zwyczaje i obrzędy. Uwagi na marginesie artykułu K. Kwaśniewicz, Etnografia Polska 1974, t. 18, z. 2.
Trzcionkowski Lech, Rytuał ofiary w starożytnej Grecji. Kilka uwag metodologicznych, Studia Religiologica 2009, z. 42.
Zatwardnicki Sławomir, Obecność eucharystyczna a uobecnienie Chrystusa w słowie Bożym. Studium inspirowane poglądami Roberta Sokolowskiego, Collectanea Theologica 2021, nr 3.
Wszystkie powyższe teksty znajdują się w dedykowanym folderze, na moim dysku Google.