Przeżytki starogermańskie na pograniczu USA i Kanady

Rzeka Hudson, Homer Winslow, 1891 r.

Saga o ludziach lodu

Amerykę Północną wypełniają nieprzyjazne ludzkości pustkowia, lecz najdobitniej widać to na przykładzie tamtejszej tajgi. Znajdująca się w tym ekoregionie Kanada jest większa od Europy (chyba że uznajemy Rosję za jej część) i na dzień dzisiejszy, dysponuje populacją zbliżoną do Polski. Dawniej nie wyglądało to lepiej. Srogie zimy, brak infrastruktury i gleba nienadająca się pod uprawę, powstrzymywały skuteczną kolonizację tych terytoriów. Już północne rubieże USA znane były jako „miejsce z którego się nie wraca” – tutaj więc zaczniemy nasze dzisiejsze poszukiwania, dochodząc w nich aż na kanadyjski skrawek koła podbiegunowego. Ponieważ mimo przeszkód, ciągle znajdowali się nowi śmiałkowie, chętni kontynuować osadnictwo. Wielkie przestrzenie iglastej puszczy kryły w sobie równie wielkie bogactwa, konkretniej surowce strategiczne dla gospodarki: drewno, węgiel, złoża metali. Wydzieranie ich przyrodzie niosło za sobą niebagatelne ryzyko, ale też obietnicę pewnych zysków. Najlepiej w takich warunkach odnajdywali się osadnicy z północnej Europy, przyzwyczajeni do zbliżonego klimatu i posiadający stosowne doświadczenie.

Dlatego właśnie na obszarze Kanady oraz północnych Stanów Zjednoczonych, pierwsze obozy pracy dla drwali zakładali Szwedzi i Duńczycy. W górnictwie specjalizowali się natomiast Niemcy, przenoszący na nowy kontynent techniki produkcji z własnych regionów wydobycia. Przedstawiciele tych nacji sprowadzali tam swoje rodziny i namawiali do pracy pobratymców, często zamieszkujących w innych częściach kraju. Niemcy Nadwołżańscy i ci z Pensylwanii ochoczo wyjeżdżali na północ za pracą sezonową, niekiedy zostając na dłużej. Podobnie Mormoni z Utah, zwłaszcza pochodzenia duńskiego, zostawili po sobie trwały ślad na krajobrazie kulturowym tego obszaru. Mimo zauważalnej wielokulturowości, germański charakter osadnictwa pozostaje niepodważalny. Germanami byli dominujący liczebnie Anglosasi i towarzyszący im Szkoci (mówiący językiem Scots). Ludność francuskojęzyczna, tak silnie reprezentowana chociażby w Quebecu, również mogła poszczycić się frankijskim pochodzeniem: przybywali głównie z obszarów dzisiejszej Belgii, Alzacji i Lotaryngii. Trudno się temu dziwić! Życie w Kanadzie byłoby więcej niż nieznośne dla mieszkańców Lazurowego Wybrzeża czy Langwedocji, przywykłych do klimatu śródziemnomorskiego, ciepłych plaży i palm. Emigranci z tych stron zdecydowanie chętniej wybierali Luizjanę.

Wymienione wyżej narody trzymały się wspólnych stref osiedlenia i tworzyły rodziny mieszane. Łączyła ich religia protestancka (kolonialni Francuzi byli w dużej mierze hugenotami, tj. kalwinistami) oraz predyspozycje zawodowe. Stanowili większość zwykłych robotników, ale mieli też realne szanse awansu, przez co do nakreślonej grupy należało właściwie 100% brygadzistów, administratorów i innego rodzaju specjalistów. Odróżniało ich to od innych narodowości: katolickich Irlandczyków oraz Polaków, prawosławnych Rusinów i Bułgarów. Narody te trzymano na dystans zarazem z przyczyn religijnych i prestiżowych. Mimo niezgorszych kwalifikacji, nie dopuszczano ich do wyższych stanowisk, nie pozwalano na małżeństwa mieszane, wreszcie spychano do osobnych baraków. Kultura obozu drwali, kopalni w amerykańskiej tundrze, czy wreszcie wiosek jakie powstały po ucywilizowaniu tych terenów – to kultura Germanów. Pozostaje jednak, klasyczne dla naszej serii pytanie, jak wiele pozostało w niej z kontynentalnych tradycji? Ile z duchowości przetrwało chrystianizację, Reformację, podróż przez Atlantyk i bogowie raczą wiedzieć, co jeszcze? Oczywiście nie napisałbym tego tekstu, gdyby nie znalazło się parę wątków wartych ukazania światu.

W rozumieniu klasowym, robotnicy nie są żywiołem tradycjonalistycznym. Wyrwani ze środowiska wiejskiego w szpony przemysłu, utracili więź z przyrodą i rodzimym dziedzictwem kulturowym. Są wciąż, co prawda, wysoce konserwatywni (o czym przydałoby się przypomnieć wielu związkowcom, społecznikom, itp. lekkoduchom), ale z punktu widzenia wierzeń jest to konserwatyzm szkodliwy. Chłopi byli nośnikiem Tradycji, ponieważ siłą rzeczy wchodzili w interakcję z cyklem pór roku, co dawało mnóstwo oczywistych i powtarzalnych okazji do świętowania. Ponadto mieli mnóstwo czasu wolnego, który mogli zapełnić takimi aktywnościami, powtarzaniem opowieści czy ludową pobożnością. Tak, drodzy Czytelnicy, odczytaliście to zdanie prawidłowo – życie przednowoczesnego chłopa (w odróżnieniu od ponowoczesnego rolnika) było mordęgą jedynie w okresie najbardziej intensywnych prac rolnych. Całą zimną część roku przeznaczano na lżejsze zajęcia w gospodarstwie domowym i ww. przyjemności. Dodając do tego dni świąteczne, kiedy religia zabraniała pracować, dawny chłop miał ok. 200 dni wolnych w roku, 150 pracujących i pozostałe o niejasnym statusie, zależnym od kultury w której żył. To więcej niż zapewnia się pracownikom dzisiaj i zdecydowanie więcej niż ponura dola, na jaką mógł liczyć ówczesny robotnik. Ten biedny człowiek nie miał w ogóle dni wolnych, a pracował po 16-18 godzin dziennie. Taki tryb życia nie pozostawiał czasu na kultywowanie tradycji czy w ogóle wyższej kultury. Na opisywanych terenach udało się tego uniknąć tylko przez unikatowy splot wypadków.

Sprzyjały temu przywołane już wyżej, borealne zimy. W siarczystym mrozie i zamieci praca na powietrzu jest mocno ograniczona, choćby dlatego, że zamarzają zbiorniki wodne używane do spławiania dóbr w kierunku miast. Podziemia również stają się groźniejsze. Takie warunki nie przeszkadzały oczywiście w pracy mieszkańcom Syberii, ale Amerykanie i przyszli Kanadyjczycy mogli liczyć na bardziej humanitarne warunki. Podczas uderzeń mrozu robotnicy mieli tam dzień wolny lub drastycznie skrócone godziny pracy. Kiedy zaś pracowali, zarabiali świetne pieniądze (amerykański przemysł zawsze był głodny zasobów, co windowało popyt aż do Wielkiego Kryzysu z lat 30. XX wieku). Często mieli też gospodarstwa na południu lub działki traperskie na jeszcze dalszej północy, gdzie mogli spotkać się z rodziną i wypocząć. To zostawiało im stosunkowo dużo czasu i perspektyw na praktykowanie swoich zwyczajów, rozpowszechnianie opowieści, etc. 

Ludzie ci tęsknili za ojczyzną i bogactwem kultury, jaką opuścili. Byli wręcz gotowi zapłacić, aby nacieszyć się jakąś jej częścią, co stworzyło grunt pod rozwój całkiem nowej (a poniekąd niewyobrażalnie starej) grupy zawodowej. Społeczności robotnicze Kanady i północnego USA były obszarem działalności tzw. profesjonalnych kłamców. Nazwę tę nadała im oczywiście prasa protestancka, przeciwna wszystkiemu, co nie było nabożne, a zwłaszcza rozrywce. Kłamcy krążyli między osadami i za pieniądze opowiadali legendy wywiezione z Europy, zabawiając widownię po pracy lub podczas przestojów. Śpiewali też wesołe szlagiery i opowiadali dowcipy, które rozprzestrzeniały się jak pożar między migrującymi robotnikami. Robili to we własnych językach, co zwiększało ich autentyczność, ale też wiązało z konkretną grupą etniczną. Imigranci niemieckojęzyczni mieli swoich Saangerów [pdc. „Śpiewaków”], organizujących raz do roku wielki zjazd pod nazwą Saangerfest. Szczególnie interesująca jest wzmianka o społeczności Islandzkiej – Kanada jest domem dla największej diaspory tego narodu – którzy swojego Kłamcę nazywali mianem „pulur” [bastardyzacja is. Þulur, czyli „mędrzec”]. Rozpowszechniali oni wariacje nt. sag islandzkich, poezji romantycznej i opowieści o wikingach; największym powodzeniem cieszyły się historie o ich nieudanej próbie skolonizowania Ameryki. Szwedzi i Niemcy powtarzali w swoim gronie anegdoty o awanturnikach żyjących w XVI w. i powtarzane równie długo. Mimo fascynującej długowieczności, nie było w nich wszystkich nic pogańskiego… a przynajmniej nic takiego nie ostało się w skąpym materiale źródłowym. Kłamcy byli ważną częścią życia Ameryki Północnej. Od rybaków w Nowej Fundlandii i Labradorze, przez pracowników tartaków na Wielkich Jeziorach, po kopaczy w Minnesocie – wszędzie ustawiano „ławeczki kłamców” gdzie siadywali okresowo, zbierając dookoła wianuszek słuchaczy. Po identycznej linii rozciąga się warty uwagi materiał folklorystyczny, który omówimy sobie dzisiaj. I mogę jedynie podejrzewać, że nie jest to przypadkowa zbieżność. 

Old Spiderlegs, Gustavo Groppo, 2010 r. „Stary Pajęczonogi” to typowy przedstawiciel Fearsome Critters; oryginalnie był po prostu widmowym, ośmionogim koniem.

Fearsome Critters

Jak przekonaliśmy się już w serii tekstów poświęconej wielkiej wędrówce ludów, migracja nie jest zjawiskiem jedynie materialnym. Opuszczając rodzimy krajobraz kulturowy, człowiek (dobrowolnie lub pod przymusem) ucina własne korzenie. Zostawia za sobą groby przodków, zatraca relacje z bliskimi pozostałymi na miejscu, wreszcie odbiera swoim potomkom szansę wyrośnięcia na przeznaczonym im gruncie. Co za tym idzie, przemieszczanie się na dalekie dystanse można postrzegać jako poważne zagrożenie dla życia duchowego, jego podstawowej ciągłości i stabilności. A jednak myli się ten, kto uważa społeczeństwa tradycyjne za szczególnie przywiązane do ziemi. Wszakże ich przedstawiciele rozjeżdżali się po całym świecie, trwając na jego krańcach bez najmniejszego uszczerbku w religijności! Starożytni Grecy pozostali poganami w geograficznych Indiach, Kuwejcie i Etiopii; Polacy doby zaborów wytrwali przy ludowym chrześcijaństwie, choćby koleje losu pognały ich do szamanistycznej Syberii czy między animistów Puszczy Amazońskiej. Działo się tak, ponieważ przy zachowaniu pewnych rygorów, cały ekosystem świata duchowego może powędrować wraz z ludem na dowolne odległości. Dawny kolonista słowiański w Ameryce (dajmy na to Kaszub, Ślązak lub Serbołużyczanin w Teksasie, gdzie osiedlali się masowo) nie miał najmniejszego zamiaru porzucać więzi z duchami swych pradziadów. Zanim wsiadł na statek, brał na plecy figurę świętego, by móc oddawać mu cześć po drugiej stronie oceanu. Kult przodków? Ziemia z grobów, a później zdjęcie, były zupełnie wystarczającym medium, aby ulewać dla nich wódki każdej jesieni. Choćby w piaski Arizony!

Istnieje zatem wiele sposobów, jak człowiek o mentalności tradycyjnej mógł zadbać w podróży o własne wierzenia, obiekty kultu i zachowanie jego ciągłości. Znalazło to cenne zastosowanie wśród osadników ciągnących do lasów borealnych. Szkoci przywozili ze sobą domki dla wróżek i drewniane wrota do ich świata, nierzadko te same, jakich używali od wieków w swojej ojczyźnie. Przesądni Skandynawowie stawiali domy lub przynajmniej ich kluczowe części (filary nośne, framugi drzwi, etc.) wykorzystując drewno przywiezione ze swojego kraju. Powodem miały być duchy domowe, Tomte bądź Nisse, które rodziły się z takiego drzewa i pomagały potem w gospodarowaniu majątkiem. Razem z ludźmi i przyjaznymi im duchami, migrowały też stare zagrożenia: Elfy, Trolle, Ogry itp. nieprzyjazne nam istoty. Spowodowało to swego rodzaju kryzys, ponieważ lokalni Indianie zaczęli widywać duchy spoza swojego kręgu kulturowego, podobnie jak koloniści spotykali egzotyczne stworzenia z mitologii tubylców.

Powstałą menażerię zamieszkującą lasy Ameryki Północnej, określa się pociesznie jako „fearsome critters” [dosł. straszliwe stworki]. Dla osadników, spotkanie takiej kreatury było rytuałem przejścia, któremu poddawano nowych przybyszów w baraku lub chłopców po osiągnięciu odpowiedniego wieku. Wypuszczano takiego człowieka w dzicz, czasem dając mu siatkę lub worek, aby pojmał zwierzę o nazwie równie wymyślnej co jej opis. Kiedy powracał z pustymi rękami, przyjmowano go do wspólnoty mężczyzn. Prawdziwym zadaniem było tutaj odważne wyjście w dzicz, przetrwanie tam samotnie dnia lub nocy, oraz skuteczny powrót do domu. Złapanie niematerialnego tudzież nieistniejącego zwierza było nieobowiązkowe. Niekiedy formuła zakładała sprowadzenie zwierzęcia do obozu w pustym pojemniku. Ktoś szanowany teatralnie otwierał pudełko, aby obwieścić, że zawartość uciekła w mgnieniu oka. Wtedy, jakby dla pocieszenia, przyjmowano młodzika do grupy mimo porażki. Kompleks zwyczajów rozprzestrzenił się z opisywanego obszaru na całą chyba Amerykę Północną, ale jego germańskie pochodzenie można insynuować na podstawie jego kontynentalnych źródeł. Praktykowano go od wieków w Alpach, Lotaryngii, Burgundii, Belgii, oraz w północnej Iberii (dawniej zamieszkanej przez Wizygotów i Swebów), skąd też rozniósł się na szersze obszary najpóźniej w XIX w.

Większość odnotowanych stworzeń to, zgodnie z nazwą, duszki na poziomie inteligencji zwierząt. Takim byłby np. Rumpftifusel, czyli widziadło przyjmujące postać porzuconego w lesie futra. Wabił w ten sposób robotników spragnionych ciepłego okrycia, którzy idąc w jego kierunku, skazywali się na pewną śmierć wśród śniegów. Analogicznie Luferlang, duchowy drapieżnik, przypominający konia i sprowadzający śmierć na tych, którzy chcieliby go dosiąść. Raz do roku o ustalonej dacie nawiedzał obóz drwali, zawsze zabijając przynajmniej jedną osobę. Na te byty nie działały krzyże, żelazo, srebro, ani żadne popularne metody. Jedynie drewno czerwonego dębu miało taką moc, dlatego doświadczeni drwale cenili je jako materiał na rękojeści swoich narzędzi pracy.

Zwróciłbym tutaj uwagę, że „fearsome critters” jako kategoria tylko w niewielkim stopniu przydaje się do badania stanu faktycznego. Etnografowie spisywali absolutnie wszystkie tajemnicze stworzenia o których rozmawiali pracownicy przemysłu drzewnego i traperzy. Nie brakuje więc ubranych w słowa halucynacji po trefnym bimbrze i żartów, które nieszczęsny badacz wziął na poważnie. Do tej kategorii należy zaliczyć m.in. węża, który turla się jak hula-hop; pstrąga porośniętego futrem; łosia, któremu nogi się nie zginają; ptaka co lata do tyłu; krokodyla który wciąga ofiary nosem. Obok dwóch powyższych kategorii (duchów zwierzęcych i całkiem zmyślonych) zachowały się jednak przeżytki autentycznego folkloru ludów germańskich.

Za takowy należałoby uznać Elfy. Duchy tej kategorii dysponowały inteligencją porównywalną do ludzkiej, jeśli nie wyższą, a jednak od wieków decydowały się wykorzystywać ją głównie do uprzykrzania nam życia. Na omawianym obszarze Elfy nawiedzały gospodarstwa rolne, aby znęcać się nad trzodą. Potrafiły opętać zwierzę tak, że to nie chciało odpoczywać i biegało bezmyślnie dookoła lub obijało się o ściany budynku, dopóki nie zdechło z wyczerpania. Nocni goście plątali im kołtuny w grzywach, lub wprost okaleczali poprzez wycinanie tkanek miękkich. Zjawisko trwa na opisywanych obszarach do dzisiaj i pozostaje równie niewyjaśnione, jak było w XVIII w. W samych tylko latach 70. XX w., pomarły tak setki zwierząt, głównie bydła. Ponieważ nikt już wtedy nie wierzył w Elfy, winą obarczono kosmitów. Ci mieli niepostrzeżenie przybywać z niebios, pastwić się nad poczciwymi mieszkańcami obórek, porywać ludzi na latające spodki. Przedtem tę rolę w wierzeniach pełniły Elfy; różnił się tylko kierunek uprowadzenia, gdyż zwykły wciągać swoje ofiary do podziemi. Wśród osadników germańskich nie zachowało się nawet przypuszczenie, po co właściwie Elfom ludzcy zakładnicy, co się z nimi dzieje, ani jak wybawić ich od tak ponurego losu. Pozostało jedynie milczenie, wyrażające ponurą bezsilność wobec nadprzyrodzonego oponenta. Amerykanie znosili z godnością znaną doskonale na kontynencie „elfową strzałę” [ang. „elf-shot”], czyli atak Elfa na człowieka, ujawniający się jako tajemnicza i niezwykle bolesna choroba. Nagła kombinacja wrzodów, paraliżu, ataków reumatycznych, etc. towarzysząca czasami okaleczeniu trzody, oznaczała atak ze strony mieszkańców innego świata.

Nie wszystkie duchy tej kategorii były naszymi wrogami. Islandczycy przywieźli ze sobą wiarę w Huldry [is. Huldufólk, dosł. „Ukryty Lud”]. Zasadniczo były to Elfy, które pozostawały po drugiej stronie Zasłony między światami. Żyły w pokoju, swoim rytmem i nie interesowały się ludzkością, chyba że szukały akurat partnerów romantycznych. Co święta zostawiano im na progu domu poczęstunek z przygotowanych potraw, dla umocnienia dobrosąsiedzkich stosunków. Chcąc zyskać ich przychylność, można było zainwestować w bardziej zaawansowane wotum – postawić im mały, drewniany domek w zapomnianym kącie swojej działki. Huldry wynagradzały taką hojność powodzeniem w gospodarstwie. Aby ich nie zdenerwować, trzeba było bezwzględnie omijać przejścia do ich świata; nietypowe kopce, rozpadliny, jaskinie czy inne formacje krajobrazu o niepokojącej aurze. Były to przestrzenie związane z ziemią, toteż nie powinno dziwić, że zaliczano do tej kategorii również kopalnie. Górnicy posiadali skomplikowaną relację z Pukaczami [ang. Knockers], przypominającymi pod wieloma względami Huldry. Zamieszkiwały swoje niewidzialne, podziemne królestwo i nieproszone, nigdy nie wadziły ludziom. Tym razem to ludzie, pracujący w głębinach ubiegali się o ich wsparcie. Ulewanie Pukaczom alkoholu, palenie im świeczek i uprzejme zachowanie (np. zdejmowanie czapki, gdybyśmy takiego spotkali) zapewniało górnikom jego lojalność. Wtedy Pukacz… pukał w ściany, wydając dobrze słyszalny sygnał ostrzegawczy, uprzedzający robotników przed zawaleniem lub wybuchem. Te przydarzały się w ówczesnych kopalniach bardzo często, więc udana współpraca z Pukaczem mogła przesądzić o życiu lub śmierci w podziemiach. Przesąd był wystarczająco silny, aby górnicy odmawiali wejścia do nowego szybu, dopóki nie otrzymali jasnej odpowiedzi nt. sytuacji tamtejszych Pukaczy.

Największą trwogę budził jednak nie żywioł ziemi, ale wody. W głębinach jezior, dzikich rzek i zalewów, miały czaić się demoniczne żmije [ang. Serpents]. Literatura błędnie klasyfikuje je jako „węże morskie” mimo że zamieszkiwały głównie akweny słodkowodne. Przypominały z wyglądu olbrzymie węgorze, jesiotry, grzechotniki, skolopendry, względnie cieliste bestie z drapieżnie końskimi lub owczymi głowami. Tylko z rzadka można było zobaczyć je w pełnej krasie: zazwyczaj czaiły się pod lodem, jako wielkie wijące kształty ledwie widoczne pod powierzchnią, oczekujące na fałszywy krok obserwatora. Pożerały nieszczęśników, którzy nieopatrznie wpadli do przerębla lub dali się porwać zmarzniętej wodzie. Mogły też opuszczać swoje akweny, pełzając w śniegu, aż na próg ludzkich siedlisk. Najnowsze podania wskazują, że ich złowieszcze wizyty objawiają się nawracającymi koszmarami z ich udziałem. Co parę lat w ciepłej porze roku, wije sięgają do nieba (dostrzegamy to jako tzw. trąby wodne) i są stamtąd strącane. To bezpośrednie zapożyczenie z wierzeń lokalnych Indian, którzy czcili te same istoty jako bezwzględne duchy wód, zawsze głodne ofiar przebłagalnych. Cały kompleks wierzeniowy w przedstawionej formie, jest jednak pochodzenia germańskiego, tj. znajduje swoje bliskie odpowiedniki w przekazach skandynawskich, niemieckich i angielskich.

The Long Horse, Trevor Henderson, 2018 r. Współczesny kanadyjski artysta przedstawił stworzenie nękające go w snach, bardzo podobne do smoków znanych przedtem w jego kulturze.

Święta na kole podbiegunowym

Nowożytni Germanie podtrzymywali swój tradycyjny cykl świąteczny, rozpięty między dwoma biegunami. Pierwszym było święto zimowe, dotyczące przesilenia zimowego, czyli utożsamiane z Bożym Narodzeniem. Drugie natomiast lokowano różnie, zależnie od woli ludu, między czerwcem (przesilenie letnie) a sierpniem (zbiory). Ponieważ tak wiele narodów germańskich sprowadziło się do Kanady i USA, materiał źródłowy przedstawia oba te zjawiska w pełnej krasie. W tym podrozdziale pozwolę sobie przedstawić kompleks zwyczajów bożonarodzeniowych, oraz trzy kandydatury na święto letnie, obchodzone w charakterystycznie borealnym anturażu.

W społecznościach tradycyjnych, ważnym świętom towarzyszył często wielodniowy festiwal. Przed samym wydarzeniem dokonywano czynności przygotowawczych (np. wielki post i Wielki Tydzień przed Wielkanocą), tymczasem po jego terminie podtrzymywano świąteczną aurę przez następne dni (stąd Boże Narodzenie ma pierwszy i drugi dzień, a dekoracje zdejmujemy na Trzech Króli). Uniwersalnym chyba przykładem było święto zimowe, obchodzone od dnia św. Mikołaja, przez dzień św. Łucji, aż do tzw. starych Świąt [ang. Old Christmas]; czyli pomiędzy 6 grudnia a 6 stycznia. Na opisywanych obszarach formuła ta utrzymała się do początku XX w., kiedy ostatecznie zanikła za sprawą ekspansji gospodarki kapitalistycznej. Kto miałby organizować te liczne święta, kiedy kobiety i dzieci również zmuszono do pracy?

Już 5 grudnia, ulicami niderlandzkich osad przechadzał się pierwszy zwiastun Świąt. Święty Mikołaj [nl. Sinterklaas] jeździł na białym koniu i obwieszczał swoje przybycie mieszkańcom. Był ubrany w przerysowany strój biskupi, niósł w ręce długi kostur, a przy jego boku dreptał służący. Czarny Piotruś [nl. Zwarte Piet] był wysmarowanym sadzą strojnisiem, który w imieniu swojego świętego przełożonego, wkraczał do ludzkich domów i badał sytuację – szukając dzieci grzecznych i niegrzecznych, aby na święta mogły zostać sprawiedliwie wynagrodzone. Piotruś miał „słyszeć wszystko, co się dzieje przy kominku” od momentu jego przybycia do miejscowości. Tej samej nocy na niebie po raz pierwszy w roku można ujrzeć Dziki Gon, opisywany w Kanadzie jako widmowa łódź sterowana przez samego Diabła. Poszukuje on zmarłych błąkających się po Ziemi, aby ściągnąć ich w zaświaty, wcale niekoniecznie piekielne. Na łodzi wiosłują jego dłużnicy, tj. ludzie którzy skusili się na cyrograf lub przegrali swoje dusze w karty. Diabeł był bowiem wielkim szulerem i opiekunem hazardzistów. Nałogowych graczy uznawano za „diabelskich przyjaciół” podobnie jak utalentowanych muzyków.

Uważam, że oba wierzenia są ze sobą związane. Dziki Gon wywodzi się prawdopodobnie z dawnych wizji opisujących pochód Wodana, który zbierał ludzkie dusze i pomagał im trafić w zaświaty. Dokonywał przy tej okazji sądów, często pukając do drzwi domów w oczekiwaniu na gościnę. Dobrych ludzi wynagradzał, złych karał. Od czasów najdawniejszych, wyruszał w swą drogę zimą (najwcześniej 11 listopada, najpóźniej w Wigilię) i kończył ją wraz z pierwszym tchnieniem wiosny. Wiemy już z moich dociekań, że Święty Mikołaj stał się po chrystianizacji kontynuacją kultu Wodana, skądinąd jedną z paru konkurencyjnych. Na kontynencie prowadził za sobą długi orszak, pełen postaci z lokalnej mitologii; tutaj zredukowano go do dwóch najważniejszych osób, lecz funkcja pozostała ta sama. Podróżowali od domu do domu i wymierzali sprawiedliwość, bo czymże innym jest nagradzanie grzecznych dzieci, a karanie niegrzecznych? Nawet Czarny Piotruś, którego uczestnictwo dzisiaj krytykuje się jako rasistowską karykaturę, może się poszczycić rodowodem sięgającym starożytności.

Nie był to jedyny pochód ruszający w drogę przy okazji Świąt. Sami ludzie również masowo wybywali z domów, jako kolędnicy. Od Wigilii do Trzech Króli, mieszkańcy tych ziem uprawiali tzw. mummering, czyli anglosaską tradycję kolędowania. Każdy tworzył swój własny strój, przyjmując zasadę „życia na odwrót” – robiono skarpety z rękawiczek i odwrotnie, bieliznę zakładano na wierzch ubrania, czapki i okulary na zadki,  kobiety przyprawiały sobie sztuczne brody, a mężczyźni piersi. Niektórzy przebierali się za zwierzęta, odwracając swój ludzki status. Szczególnie atrakcyjne dla pogańskiego odbiorcy będą tutaj archaiczne nakrycia głowy, wykonywane dawniej z końskich czaszek. Kolędujących nie obowiązywały normalne rygory życia społecznego, wszystkim wolno było się bawić niezależnie od statusu ani ról społecznych. W przypadku środowisk robotniczych przyjmowało to głównie postać nieskrępowanej libacji, bójek i wandalizmu, tym łatwiejszych, że każdy z obecnych nosił maskę.

Maska kanadyjskiego kolędnika, 2019 r.

Tradycyjnym instrumentem kolędników w Kanadzie był „brzydki kij” [ang. Ugly Stick] tworzony co roku ze śmieci walających się po gospodarstwie: do kija od szczotki przyczepiano kawałki metalu, metalowe części, stare butelki, wreszcie dzwonki bydlęce. Potem z tego szkaradnego instrumentu wydobywano wcale niebrzydki dźwięk, potrząsając nim lub uderzając mniejszym kijkiem. Źródła popularyzatorskie często wskazują Nową Fundlandię jako miejsce pochodzenia brzydkich kijów, ale nie jest to prawda. Kijki trafiły do tego regionu dopiero w latach 80. XX w., czyli na tyle późno, że nie powinny nas interesować z etnograficznego punktu widzenia. Wspominam o nich, ponieważ w innych częściach Kanady pojawiły się znacznie wcześniej, odnotowane jeszcze w XIX w. Kolędnicy chadzali pomiędzy domami, grając na kijkach i śpiewając gospodarzom. W zamian za tę specyficzną usługę, otrzymywali możliwość ogrzania się przy palenisku, poczęstunek z gorzałki, etc. Kije służyły też do drugiego ważnego zadania: pod osłoną maski można było zemścić się na wrogach, którzy przedtem byli nieosiągalni z racji na funkcję społeczną. Przez dwanaście nocy Świąt, wymierzano ludową sprawiedliwość dyrekcji zakładów, członkom administracji kolonialnej, oraz skorumpowanym kapłanom. Z tego właśnie powodu władze przyszłej Kanady zakazały kolędowania w 1860 r. i podtrzymały tę decyzję przez następne sto lat; mummering był wtedy nielegalny.

Na oficjalne nadejście wiosny czekano aż do ostatniej nocy kwietnia. Wtedy miała miejsce noc św. Walpurgi, która na opisywanym obszarze wydaje się być świętem branżowym czarodziejów, ale też bardziej przyziemnych zielarzy bądź aptekarzy (różnica przed XX w. była bardzo umowna). Wszyscy oni wychodzili po zmroku na poszukiwania ziół oświetlonych przez księżyc, rosy osiadłej na liściach, nawet gałęzi i kamieni które zwróciły ich uwagę tej akurat nocy. Wszystkie miały mieć zbawienne właściwości lecznicze, ale najbardziej pożądana ze wszystkich była świeża gałązka jesionu. Zerwana w owym czasie, miała chronić przed złem przez cały następny rok. Zło było tutaj kategorią bardzo szeroką, obejmującą wszystko, od bólu głowy po opętanie przez Diabła. Po świecie 1 maja, społeczności osadnicze święciły nadejście ciepłej pory roku, stawiając słup majowy. Było to ociosane drzewo, obwiązane tasiemkami. Uczestnicy chwytali za tasiemki i tańczyli dookoła słupa, co miało dodawać im zdrowia i wigoru. Był to rytuał do którego zapraszano lokalnych Indian, robiących bardzo podobne rzeczy w tym samym czasie. Być może dlatego władze kolonialnej Kanady zwalczały również i te obchody. Nigdy nie udało się to w całości, więc administracja wykorzystała obyczaj do własnych celów: od 1845 r. pozwolono tańczyć dookoła słupa, ale jedynie w urodziny Królowej Wiktorii, przypadające na 25 maja. Lud zaakceptował taki kompromis, ponieważ mógł znowu świętować w maju, Indianie pozostali w separacji przy własnym święcie, a przełożeni mogli się pochwalić tym, jak radośnie ich poddani fetują urodziny władczyni. Do dzisiaj kultura kanadyjska uznaje Dzień Wiktorii za początek lata.

Kolejną okazją do świętowania była Noc Świętojańska, towarzysząca przesileniu letniemu. Każde gospodarstwo paliło wtedy ognisko, sygnalizując swój status jego wielkością, a później też ilością wypuszczonych fajerwerków. Dla drwali była to okazja do konkurencji między barakami, komu uda się spalić większy stos drewna. Ostatni, późny termin święta letniego, przypadał na początek sierpnia. Kanadyjczycy pochodzenia skandynawskiego organizowali wtedy własne „zgromadzenie plemienne” po którym pozostała nam tylko garść wybitnie mętnych wzmianek. Wybierano wtedy najpiękniejszą kobietę z grupy. Ubierano ją w futro, pod nim zielono-biały strój, a następnie sadzano na wysokim siedzisku, wizualnie przypominającym słup. Dookoła zaś trwała parada lokalnych wojsk ochotniczych oraz powozów. To jedyne ocalałe informacje o przebiegu święta, później zaadaptowanego przez imigrantów islandzkich jako „Dzień Islandii” – rolę żeńsko uznano za doskonałą okazję do przebrania lokalnej miss za „Fjallkonę” [pol. Kobietę z gór]. W postaci tej nie ma już nic pogańskiego, gdyż jest to personifikacja narodu islandzkiego, odpowiednik naszej Polonii.

Przebrania kanadyjskich kolędników, 2019 r. Osoba po prawej trzyma w ręku „brzydki kij”.

Heros dalekiej północy

Merytoryczną część tekstu rozpoczęliśmy od nakreślenia tradycji ustnej, jaka wypełniała robotnikom długie wieczory i podsycała ich ciepłe związki z kulturą macierzystą. Czytając kolejne akapity, można by odnieść wrażenie, że dotyczyła ona głównie magicznych stworzeń i nie przekazywała wielu treści narracyjnych. Do pewnego stopnia jest to prawda – materiały etnograficzne zebrane w tej grupie społecznej charakteryzują się niekonwencjonalną strukturą z której trudno jest wyciągnąć opowieść w duchu „bohater X pokonał potwora Y, dokonał czynu Z”. Wynika to wprost z najpopularniejszego gatunku tamtejszej tradycji ustnej, nazywanego tall tale [tłumaczonego czasem na polski jako „niewiarygodne opowieści”]. Była to forma pośrednia, hybryda między typowym przekazem ustnym, a starogermańskim pojedynkiem na słowa w rodzaju flytingu czy beotów. Obejmowała kilku równoległych narratorów, profesjonalnych opowiadaczy lub ochotników. Pierwszy z nich opowiadał historię o tajemniczym zwierzęciu lub wspaniałym bohaterze. Drugi starał się opowiedzieć coś jeszcze wspanialszego, aby przebić poprzednika, jednocześnie nie tracąc zaufania widowni. Prowadziło to do licytacji: każdy fearsome critter miał być dziwniejszy od poprzedniego, a każdy czyn bohatera bardziej imponujący. Przegrywał ten, kto przerysował historię tak bardzo, że stracił poważanie publiczności. Zwycięzców nagradzano kolejką alkoholu, co sprawiło, że kultura tall tales w późniejszym okresie zrosła się z wyczynowym wznoszeniem toastów. Nie sprzyjała natomiast budowaniu sensownej fabuły, która miałaby jakieś zakończenie lub morał, ani powielaniu dawno utrwalonych mitów. Mimo tych niesprzyjających okoliczności… coś pozostało.

Rdzeń najstarszych tall tales powstał na pograniczu amerykańsko-kanadyjskim i stamtąd rozprzestrzenił się daleko po społecznościach germańskich całego kontynentu (ich mieszkańcy wracali do domu z prac sezonowych lub nabywali ziemię na prerii za wypracowane fundusze), ciesząc nawet Niemców zamieszkałych w pustynnym Teksasie. Większość powtarzalnych motywów dotyczy niezbyt interesujących nas zjawisk: ktoś gdzieś złapał nadzwyczaj dużą rybę, pewien robotnik przepracował wielokrotnie więcej niż pozostali, innemu udało się złapać rosomaka gołymi rękami; z czasem ryba stała się biblijnym Lewiatanem, robotnik robotem ukutym ze stali, a rosomak Wielką Stopą ujętą na zdjęciu. Przerysowanie ma to do siebie, że jakkolwiek wyzwala z ludzi pożądaną iskrę fantazji, tak przeszkadza w wysnuciu z opowieści użytecznych informacji. Spomiędzy tall tales udało mi się jednak wyszczególnić wyjątek od smutnej reguły. Na imię mu Paul Bunyan.

Paul Bunyan i John Henry przeciwko przywódcom Państw Osi, Charles Alston, 1943 r.

…a przynajmniej tak ochrzcimy go w naszym tekście, biorąc imię od najpopularniejszej inkarnacji tego bohatera o wielu twarzach. Każda grupa etniczna powtarzała opowieść, nadając mu własne imię, co wskazuje że oryginalne było nieistotne lub dawno zapomniane. Przypisywano jego czyny dawno zmarłym awanturnikom: jak wspomniany wyżej Bunyan, Antonine Barada, Johnny Appleseed czy John Henry. Kiedy indziej nadawano mu cechy własnego narodu czy wspólnoty sąsiedzkiej, np. Febold Feboldson, Joe Mufferaw, Whiskey Jack, Ole Pete, Tony Beaver, Alfred Bulltop Stormalong. Inne powstały za sprawą prowincjonalnych literatów, którzy mieszali zebrane po sąsiadach wątki etnograficzne w popularne niegdyś książeczki z tall tales i przeplatali je własną fantazją. Takimi byliby Johnny Kaw, Kemp Morgan i Pecos Bill. Imion było jednak więcej, zazwyczaj pojawiających się w ustach jednego tylko zawodowego kłamcy, który zwykł utrzymywać, że to akurat jego wersja jest tą pierwotną. Niektóre z powyższych były wykorzystywane politycznie, do budowania odrębnej tożsamości amerykańskich stanów czy kanadyjskich prowincji, bądź ekonomicznie by promować wśród robotników konkretne przedsiębiorstwa (zawsze głodne rąk do pracy przez wysoką śmiertelność). Wszystkie powyższe okoliczności sprawiły, że amerykański naukowiec Richard Dorson w 1950 r. skreślił je jako fakelore, czyli nieautentyczną imitację folkloru. Jego pogląd bywa powtarzany m.in. na Wikipedii, ale nie jest już uznawany za konsensus naukowy. Analiza historyczna wykazała bowiem autentyczność tej tradycji ustnej na obszarze północnoamerykańskich lasów borealnych, gdzie wybrzmiewało imię Paula Bunyana. Stamtąd, jak zdążyłem wspomnieć, rozniesiono je na resztę kraju. Późniejsze inkarnacje, rzeczywiście spisane przez nieprofesjonalnych etnografów i rozdmuchane przez lokalne autorytety, ostatecznie były elementem wierzeń robotniczych.

W drodze moich badań sformułowałem listę cech wyróżniających Paula Bunyana i liczne postacie pochodne. Jeśli spojrzymy na każdą z osobna, nie odnajdziemy tam znajdziemy ani jednej, która spełniałaby wszystkie punkty. Natomiast znając ich wspólne pochodzenie, możemy dostrzec, że każda przechowała w sobie istotny podzbiór, pokrywający się z innymi. Porównanie ich jako całości umożliwia wypełnienie luk i uzyskanie zadowalającego obrazu Bunyana (a raczej jego kontynentalnego pierwowzoru) jako postaci.

·         Paul przyszedł na świat w nietypowy sposób. Spadł z nieba, odlano go ze stali w piecu hutniczym, został spłodzony przez dwóch ojców (drwali), odnaleziony jako niemowlę pośród kojotów, wyłowiony spod powierzchni morza lub rzeki;

·         Cechowały go wielkie rozmiary, był wyższy od najwyższych drzew i dysponował nadludzką siłą. Wykorzystywał to w swojej pracy fizycznej, najczęściej drwala, ale też kolejarza czy górnika;

·         Nigdy nie rozstawał się ze swoim narzędziem pracy, będącym również bronią. Zazwyczaj jest to topór, rzadko młot. Wykuł go skandynawski kowal Ole (postać funkcjonująca niezależnie w wierzeniach szwedzkich osadników);

·         Do opisywania jego siły wykorzystuje się określenia związane ze sferą atmosferyczną. Uderzenia broni błyszczą jak błyskawice, jego głos brzmi jak grzmot, rąbie w drzewa z mocą pioruna, etc. Trzeszczący piorun uznawano za błyski ze strzelby Bunyana, a grzmot za jego gniewne okrzyki;

·         Wprost posiada kontrolę nad opadami. Potrafi wywoływać deszcz (wyciskając chmury) nad suchymi ziemiami, powstrzymywać ulewy, wypełniać koryta rzek. Wśród rybaków nazywano go wprost „Old Stormy” lub „Mister Storm”;

·         Posiadał stado bydła, którego naruszenie karał swoją straszliwą zemstą. Jako osobiste zwierzątko trzymał niebieskiego woła (alternatywnie bizona lub tura). Zorza polarna miała powstawać, kiedy Paul pędził bydło bądź bawił się ze swoim wołkiem;

·         Odpowiadał za stworzenie ważnych elementów krajobrazu. Pługiem wyrżnął w ziemi kaniony, wytyczył granice między stanami i krajami. Usypał góry, wypełnił rzeki, wykopał zatoki. Równiny stworzył wyrąbując drzewa, jaskinie wkopując się do wnętrza Ziemi, osobiście zasadził pierwsze sady;

·         Posiadał imponujące umiejętności lecznicze. Jego „pierwsza pomoc” umożliwiała wskrzeszanie umarłych, zwalczenie zarazy, a nawet ponowne złączenie dwóch połówek psa (którego nieopatrznie rozciął toporem);

·         Był nieprzyjacielem potworów wodnych, najczęściej wielkich węży z którymi wchodzi w zapasy i zwycięża. Podobnie poskramia tornada oraz trąby wodne, pętając je swoją siłą „niczym żmije”. Pokonane potwory rzuca na ziemię, tworząc tym samym długie, wijące się rzeki. Toczy osobistą wendettę wobec jednego z nich (w najbardziej rozbudowanym wariancie przypominającego ośmiornicę Krakena). Za pierwszym razem nie udaje mu się pokonać bestii, która umyka. Potem jednak Paul powraca, aby ją pokonać raz na zawsze;

·         Walczył z Indianami i ich bogami (np. Nanabuszem plemienia Ojibwe, Gitche Manitou ludu Algonkianów) sprowadzając na nich powodzie;

·         Poskromił dzicz, prowadząc tam elektryfikację, stawiając tory kolejowe na prerii, budując linie telefoniczne i szyby naftowe. Był przyjacielem prostych ludzi i dobrym szefem, który przewodził, ponieważ sam pracował najwięcej. Zawsze wstawiał się za robotnikami, przeciwko dyrekcji zakładów oraz administracji kolonialnej;

·         Ostateczny pojedynek stoczył przeciwko nieludzkiej sile, takiej jak piła maszynowa, wiertło samobieżne czy okręt parowy. Wygrywa z nim tylko o włos, czasem poświęcając przy tym życie. Udowadnia tym samym wyższość człowieka (?) nad maszyną. Jeśli udaje mu się przeżyć, to sam odchodzi na wygnanie, uznając że zmechanizowany świat nie ma dla niego miejsca;

·         Istnieją jednak poważne wątpliwości, czy w ogóle należy rozumieć go jako materialną postać. Niemcy określali go jako leśnego ducha [niem. Waldgeist], Anglosasi utożsamiali z duszą zmarłego leśnika, a najwcześniejsze przekazy wzmiankowały jego stałą i niekoniecznie przyjazną obecność pomiędzy barakami.

Czytelnicy obeznani z mitologią germańską, niechybnie rozpoznali już w Bunyanie przynajmniej kilka znajomych cech. Biorąc je pod uwagę, jest więcej niż prawdopodobne, że przyjazna postać „amerykańskiej mitologii” wywodzi się od boga Thunara. Czy pierwsi osadnicy przybyli na te terytoria, opowiadali sobie dla otuchy historie z jego udziałem? Nie możemy tego wykluczyć w przypadku kolonistów z Islandii i Skandynawii jako takiej, którzy wspominali przecież Thunara jako postać baśniową jeszcze w XX wieku. Należy jednak pamiętać, że Germanie Północni nigdy nie byli tam dominującą grupą etniczną. Pozostali osadnicy musieli wnieść ze sobą zbliżone wątki folklorystyczne, które sięgały korzeniami aż do ich wspólnego przodka z wyżyn pogańskiego panteonu. Wskazuje na to istnienie „brakującego ogniwa” między Thunarem a Paulem, niemieckich i szwedzkich bohaterów robotniczych. Ich jednak przyjdzie nam poznać w osobnym tekście.

Statua Paula Bunyana, 2002 r., Old Forge w stanie Nowy Jork.

Podsumowanie

Pozory mylą. Ledwie zaludnione pustkowie okazało się kryć bogactwo starych wierzeń, najnowocześniejsze państwa świata ujawniły swoje niezbadane dotąd związki z Tradycją. Zawodowi kłamcy wygłosili więcej prawdy, niż sami mogliby się spodziewać; niepiśmienni drwale uwiecznili kulturę swojego ludu skuteczniej od pokoleń literatów. Wbrew teoriom snutym przez socjologów, to właśnie robotnicy stali się w tych krańcowych warunkach nośnikiem dawnych wierzeń, pozostawiając chłopstwo daleko w tyle. Cóż pozostało?

Bogata kultura słowa mówionego, spisana dla potomności w nieidealnych warunkach, przechowała liczne przeżytki pogańskie. Fearsome critters w swojej masie nie były duchami o długiej historii, jednak gdzieniegdzie uchowały się wśród nich stworzenia żywcem przywiezione z Europy. Od rozbudowanego kompleksu wiary w Elfy, Huldry i Pukacze, po straszliwe żmije, do złudzenia przypominające germańskie smoki. Ludzie w swoim gronie obchodzili spolaryzowane święta sprzężone z naturalnym cyklem wegetacyjnym, mimo że nie pracowali na roli. Tradycyjne obchody Bożego Narodzenia, zawierające kolędowanie, św. Mikołaja i Dziki Gon pospołu, przechowały w miniaturce wszystko co najważniejsze z tego święta w Starym Świecie. Letni odpowiednik nie miał tego szczęścia, rozbity na trzy różne okazje i skutecznie zwalczony przez ideologicznych przeciwników świętowania. Ci jednak, być może mimo woli, przyczynili się walnie do przetrwania innego przeżytku pogańskiego: sagi Paula Bunyana, kopiowanej przez dyrektorów, dziennikarzy i polityków, a przez to upowszechnianej na całym kontynencie. Przetrwanie tak wielu motywów związanych z Thunarem, wywodzących się ze wspólnego źródła germańskiego osadnictwa, było dla mnie wielkim zaskoczeniem. I podejrzewam, że dla szanownych Czytelników także.

Ostatecznie, całokształt zebranych informacji to tylko kolejny argument za tym, aby szukać materiałów religijnych w nieoczywistych miejscach. Otwarty umysł i dostęp do Internetu pozwalają zajść daleko, jeśli tylko wiemy, czego szukamy.

Bibliografia

Ames Carleton, Paul Bunyan: myth of hoax?, Minnesota History 1940, t. 21, nr 1.

Beath Paul, Febold Feboldson: Tall Tales from the Great Plains, Lincoln 1955.

Beath Paul, Paul Bunyan and Febold, Prairie Schooner 1932, t. 6, nr 1.

Bowman James, Pecos Bill: the Greatest Cowboy of All Time, Illinois 1937.

Brown Charles, Paul Bunyan Natural History, Madison 1935.

Brown Theo, The Mummer’s Play in Devon and Newfoundland, Folklore 1952, t. 63, nr 1.

Carpenter Carole, Fowke Edith, A Bibliography of Canadian Folklore in English, Toronto 1981.

Chamberlain Alexander, Folk-Lore of Canadian Children, The Journal of American Folklore 1895, nr 30.

Doering Frederick, More Folk Customs from Western Ontario, The Journal of American Folklore 1945, nr 228.

Doering Frederick, Pennsylvania German Folk Medicine in Waterloo County, Ontario, The Journal of American Folklore 1936, nr 193.

Doering John, Doering Eileen, Some Western Ontario Folk Beliefs and Practices, The Journal of American Folklore 1938, nr 199.

Dorson Richard, More about Paul Bunyan and Hollander Michel, The Journal of American Folklore 1952, nr 257.

Dorson Richard, The Lumberjack Code, Western Folklore 1949, t. 8, nr 4.

Edmonds Michael, Out of the Northwoods. The many lives of Paul Bunyan, Madison 2009.

Fee Christopher, Webb Jeffrey, American Myths, Legends and Tall Tales: an Encyclopedia of American Folklore, t. 1-3, Santa barbara 2016.

Fraser [Mary], Scottish Myths from Ontario, The Journal of American Folklore 1893, nr 22.

Gilley Jennifer, Burnett Stephen, Deconstructing and Reconstructing Pittsburgh’s Man of Steel. Reading Joe Magarac against the Context of the 20th-Century Steel Industry, The Journal of American Folklore 1998, nr 442.

Hoffman Dan, Folk Tales of Paul Bunyan: themes, structure, style, sources, Western Folklore 1950, t. 7, nr 4.

Hoffman Daniel, Paul Bunyan. Last of Frontier Demigods, East Lansing 1999.

http://www.lumberwoods.org/

https://daily.jstor.org/joe-magarac-a-bosss-idea-of-a-folk-hero/

https://embervoices.wordpress.com/2015/03/09/why-im-putting-john-henry-on-my-thor-shrine/

https://embervoices.wordpress.com/2016/03/21/john-henry-the-thunderer/

https://paulbunyan.org

https://rutgersfolklore.wordpress.com/2018/05/01/old-stormalong/

https://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Myth/PaulBunyan

https://www.fodors.com/world/north-america/canada/newfoundland-and-labrador/experiences/news/are-mummers-allowed-in-the-newfoundland-holiday-tradition-where-disguised-visitors-drink-dance-and-swing-your-granny

Kearney Sylvester, The Hodag and Other Tales of the Logging Camps, Madison 1928.

Kerrigan William, Johnny Appleseed and the American Orchard: a Cultural History, Baltimore 2022.

Kirk John, In the domain of the lake Lake Monsters. The search for the Denizens of the Deep, Toronto 1998.

Laughead William, The Birth of Paul Bunyan, Forest History 1972, t. 16, nr 3.

Laughead William, The Marvelous Exploits of Paul Bunyan, as told in the camps of the white pine lumbermen for generations, during which time the loggers have pioneered the way through the North Woods from Maine to California, collected from Various Sources and Embellished for Publication, Minneapolis 1922.

Lawrence Edward, Ober Michael, Montana Myths and Legends: the True Stories behind History’s Mysteries, Blue Ridge Summit 2016.

Levitt Mathew, The laughing storyteller: metafolklore about the origin of mummers’ plays, Alberta 2011.

Murray-Bergquist Karin, Bread, Berries and Fish: Food and Fairy Encounters in Newfoundland, Digest: A Journal of Foodways & Culture 2021, nr 2.

Rieti Barbara, Strange Terrain. The Fairy World in Newfoundland, St. John’s 1991.

Rose Herbert, Canadian Folklore, Folklore 1921, t. 32, nr 2.

Rose Herbert, Ontario Beliefs, Folklore 1913, nr 2.

Schmit Dean, They were Men in those days. Gender, Class and Ethnicity in the Paul Bunyan Tales, Minneapolis 2023.

Sider Gerald, Christmas Mumming and the New Year in Outport Newfoundland, Past & Present 1976, nr 71.

Stekert Ellen, The false issue of folklore vs “fakelore”. Was Paul Bunyan a hoax?, Journal of Forest History 1986, nr 1.

Stott Jon, Paul Bunyan in Michigan. Yooper Logging, Lore & Legends, Charleston 2015.

Teit James, Water-Beings in Shetlandic Folk-Lore, as Remembered by Shetlanders in British Columbia, The Journal of American Folklore 1918, nr 120.

Tryon Henry, Fearsome Critters, Cornwall 1939.

Waugh Frederick, Folk-Lore from Ontario, The Journal of American Folklore 1918, nr 119.

Welsch Roger, A Treasury of Nebraska Pioneer Folklore, Lincoln 1984.

Wesley Thomas, Paul Bunyan and Hollander Michel, The Journal of American Folklore 1952, nr 257.

William Wintemberg, Folk-Lore Collected in the Counties of Oxford and Waterloo, Ontario, The Journal of American Folklore 1918, nr 120.

Wintemberg William, French Canadian Folk-Tales, The Journal of American Folklore 1904, nr 67.

Wintemberg William, German Folk-Tales Collected in Canada, The Journal of American Folklore 1906, nr 74.

Wintemberg William, Items of German-Canadian Folk-Lore, The Journal of American Folklore 1899, nr 44.