Przeżytki starogermańskie wśród Franków. Część 1.

Lawrence Alma-Tadema, „Wykształcenie dzieci Chlodwiga”, Kolonia 1861 r.

Germanie znani i lubiani

Pokusiłbym się o stwierdzenie, że Frankowie są jedynym plemieniem germańskim swoich czasów, którego nie pokrzywdzono w procesie nauczania i popularyzacji historii. Narracja na ich temat pozostaje raczej przyjazna, nie poddaje się ich negatywnej stereotypizacji, a wspomnienie po nich musi pozostać w głowach uczniów przynajmniej do matury. Mimo to, pozwolę sobie w telegraficznym skrócie przypomnieć podstawowe fakty na ich temat, aby później, jak wskazuje tradycja, omówić wszystko co wiemy na temat ich historycznej kultury duchowej.

Frankowie byli plemieniem zachodniogermańskim, które przed wielką wędrówką ludów zamieszkiwało terytorium dzisiejszych południowych Niderlandów i niemieckiej Nadrenii. Już od IV w. naszej ery migrowali powoli na terytorium rzymskiej Germanii, Belgiki, a wreszcie Galii. Pod wodzą królewskiej dynastii Merowingów stworzyli tam swoje państwo, będące „bezpośrednim przodkiem” dzisiejszej Francji. Kraj ten stał się jedną z geopolitycznych potęg wczesnego średniowiecza, aby potem pod rządami Karola Wielkiego (i jego dynastii Karolingów) stać się europejskim supermocarstwem. Zamieszkujący dzisiaj te ziemie Francuzi, mimo iż posługują się w mowie i piśmie językiem romańskim, kulturowo wywodzą się w dużej mierze właśnie od Franków.

Ze społecznego punktu widzenia, migratorzy zasiedlili niezwykle trudny kawałek gruntu. Wczesnośredniowieczna Galia była spustoszonym, choć żyznym i stosunkowo gęsto zaludnionym zakątkiem dawnego Imperium Romanum, zamieszkanym przez ludność (nomen omen) galloromańską. Południe kraju było mocniej zromanizowane i skutecznie nawrócone na chrześcijaństwo, podczas gdy na północy dominował półpogański jeszcze żywioł celtycki, niedobitki dawnych Galów. Walnie przybywający do kraju Frankowie, znaleźli się między tymi dwoma biegunami, co przyczyniło się do ich wewnętrznych podziałów i rozwarstwienia. Im bliżej do Morza Śródziemnego, dla przykładu w Akwitanii, tym bardziej dotykała ich pokusa romanizacji. Osiedleni tam ludzie stali się sąsiadami łacińskojęzycznych elit tego obszaru, klasy majętnych latyfundystów żyjących z pracy niewolnych chłopów. Był to atrakcyjny wzorzec dla szybko bogacących się, wolnych wojowników frankijskich, którzy chętnie się asymilowali. Wprost przeciwnie było w położonej na północy Neustrii, miejscu ledwie tkniętym przez cywilizację (dziś w jej centrum znajduje się Paryż). Tam pośród bagien, wzgórz i gęstych lasów, mieszkali ludzie wolni, ale rozproszeni, a przy tym bardzo ubodzy. Dla nich przybywający ze wschodu Frankowie stanowili godny naśladowania przykład siły i zaradności, dzielący zresztą z nimi światopogląd religijny. Dlatego też na północy to Celtowie skutecznie się zgermanizowali, błyskawicznie (z punktu widzenia archeologii) przyjmując frankijski styl życia. Skutecznie uchroniła się przed tym jedynie Bretania.

Ziemie opisane powyżej były terytoriami skolonizowanymi. Kolebką zaś Franków w opisywanym czasie, była ściśle germańska Austrazja: kraina rozciągająca się między dzisiejszą niemiecką Kolonią, lotaryńskim Metz, a francuskim Rouen; zawierająca w sobie cały dzisiejszy Luksemburg i Belgię. Ponieważ akulturacja Franków do cywilizacji wczesnośredniowiecznej, a co za tym idzie ich chrystianizacja, przebiegała od południa na północny wschód, zapewnia nam to wdzięczny trójpodział kraju. W niniejszym artykule większość wzmianek dotyczyć będzie Austrazji, w mniejszym stopniu Neustrii, zaś Akwitanii i terytoriów podporządkowanych postaram się unikać. Nie były one bowiem istotną strefą osiedlenia, ani przestrzenią do ekspresji starogermańskiej kultury duchowej.

Oficjalnie Frankowie zostali włączeni w obręb świata chrześcijańskiego wraz ze chrztem ich władcy, Chlodwiga, w 496 r. po Chrystusie. Wraz z nim do rytuału przystąpiły 3 tysiące wojowników plemiennych, którzy przynależeli najprawdopodobniej do jego osobistej drużyny. W popularnej historiografii dominuje pogląd, że była to fundamentalna decyzja, nadająca ton późniejszej chrystianizacji ich państwa: chrztu dokonały elity, podczas gdy ich poddani pozostali mniej lub bardziej jawnymi poganami. Późniejszy proces przemiany miałby być zatem dość typowym przykładem grupy kontrolującej społeczeństwo, która narzuca pozostałym swoją „ideologię władzy”. Badania interdyscyplinarne z zakresu nauk społecznych wskazują, że wcale nie musiało tak być; nie zawsze, nie tylko i najwyraźniej nie w przypadku Franków. Wśród elit faktycznie rozpowszechniły się wizerunki postaci z mitologii chrześcijańskiej, ale przez następne 200 lat współwystępowały one z germańskimi, bardzo powoli zdobywając dla siebie przewagę. Działo się to raczej na łamach trójpokoleniowej zmiany gustu i dobrego tonu w obyczajach, niźli radykalnej decyzji Chlodwiga. Jeszcze wolniej następowało to w warstwach ludowych, gdzie jeszcze pod panowaniem Karolingów, „barbarzyńska religia” miała się doskonale. 

Możnowładcy tolerowali wśród swoich ludzi całe spektrum nieortodoksyjnych zachowań religijnych, od otwartego pogaństwa po herezje, zmieniając nastawienie jedynie po fizycznej wizycie biskupa czy innej ważnej, chrześcijańskiej figury. Ci jednak w omawianym okresie, też w większości nie przykładali wielkiej wagi do dyscypliny religijnej i zapewniali wiernym mnóstwo swobody. Standardy panujące w państwie Franków były zbieżne z permisywizmem jaki cechował germańską kulturę jako taką (wzmianka o tym znalazła się chyba w każdym artykule z serii), jednak tutaj doprowadzono ją do ekstremum. Zimnowojenna historiografia francuska przypisywała wręcz ówczesnym elitom areligijność, co zależnie od położenia historyka na scenie politycznej, stanowiło wygodne narzędzie do chwalenia lub potępiania ładu społecznego za Merowingów. Rzecz jasna, szli w tej interpretacji stanowczo za daleko, kierując się trendami popularnymi wtedy w sferze akademickiej. Przy dzisiejszym aparacie poznawczym możemy powiedzieć jedynie tyle, że ówczesny frankijski władyka mógł sobie pozwolić na bardzo wiele i zazwyczaj nie odmawiał tej swobody osobom od siebie zależnym.

Mimo wszystko, jeden aspekt z toposów dawnej historiografii pozwolę sobie zapożyczyć. Temat przeżytków religii starogermańskiej w duchowości Franków omówimy, rozpoczynając od dynastii panującej, przez elity państwowotwórcze, aż do poddanych, lokując pozostałe aspekty na tej właśnie osi.

Pszczoły Króla Childeryka Merowinga, wykonane ok. 481 r., Tournai.

Długie włosy, jeszcze dłuższe włócznie

Dynastia Merowingów jest najwybitniejszym i najszerzej opiewanym przykładem germańskiej sakralizacji władzy, określanej w opracowaniach jako „święte królowanie” [ang. sacral kingship]. W plemionach germańskich, dziedziczne dynastie argumentowały swoją władzę poprzez pochodzenie od bogów i ich naśladownictwo, co nadawało im szczególny charyzmat, upoważniający do decydowania o sprawach tak ważnych, jak wojna i pokój. Władca był związany ze swoją ziemią, która reagowała na jego poczynania w sposób zawsze sprawiedliwy: złego władcę karała nieurodzajem, dobrego nagradzała dobrobytem. Była to istotna wskazówka dla ludu, który dzięki temu zawsze wiedział, kiedy króla należało zastąpić innym członkiem dynastii. A jeśli władca był szczególnie podły (okrutny lub niekompetentny), wtedy dla przebłagania, należało złożyć go w ofierze bogom. Jego szlachetny odpowiednik tymczasem mógł liczyć na nadzwyczajne moce: sukces w bitwie, leczenie chorób dotykiem, itp. łaski. Musiał tylko rządzić skutecznie, dopełniając przy tym determinowanych kulturowo należności. Większość z nich to przykazania dobrego i harmonijnego panowania, które zasługują na oddzielny artykuł, jednak niektóre mają charakter ściśle religijny. Wiązały się one z bliźniaczym związkiem między funkcją władcy i arcykapłana, które wśród Germanów bywały ujmowane w jednej osobie, zgodnie z logiką „jeśli ten człowieka ma już z racji czynów lub pochodzenia charyzmat nadany przez bogów, to najlepiej wykorzystać go do wszystkich zadań, które mogą tych mocy wymagać”.

Merowingowie wywodzili swoje pochodzenie od boga mórz, który był zapewne w odległych czasach patronem rodu, choć raczej nie całego plemienia. Według próby rekonstrukcji mitu, ów Nerth [skand. Njórdr] przemienił się pewnego dnia w Quinotaura, tj. byka z rybim ogonem, by w tej formie osaczyć kąpiącą się w morzu żonę frankijskiego wodza Chlodia. Owocem tego stosunku był Merovech, heros będący ziemskim założycielem dynastii. Od jego imienia miałaby się wywodzić nazwa, zaś na jego (i Nertha?) cześć, Merowingowie odprawiali swój popisowy, coroczny rytuał. Władcy wsiadali do wozu ciągniętego przez woły, którym jeździli po swoim kraju, udzielając błogosławieństw, które miały dodać płodności ziemi, trzodzie, oraz ludziom. Nawet ciągnące ich byki były święte i objęte specjalną ochroną prawną. Zamiast rzymskiej purpury, ich rodowym kolorem była zieleń, sygnalizująca płodność. Na znak swojego boskiego posłannictwa, nosili szczególnie długie włosy; kultury starogermańskie uznawały je bowiem za magazyn świętości na ciele człowieka, miejsce gdzie przechowywana jest udzielona przez bogów moc. Mimo że długie włosy nosili również władcy Gotów i Wandalów, być może kierujący się podobnymi przesłankami, to nie zaszli w tej kwestii równie daleko, co Frankowie. Ostrzyżenie członka dynastii na łyso oznaczało wykluczenie go z sukcesji; pukle ludzkich włosów bywały znajdowane w magicznych amuletach, unikatowych dla Franków tego okresu; podobnież relikwie, zwłaszcza pozostałe po szlachetnie urodzonych świętych, przyjmowały postać pukli ich włosów. Wschodnie rubieże osadnictwa frankijskiego znały nawet, potępiane przez Kościół, przysięgi „na włosy Chrystusa”.

Kult Nertha zachował się wśród niższych warstw społeczeństwa, przefiltrowany przez interpretatio romana frankijskich ludzi pióra i przechrzczony na Neptuna. Mieszkańcy wybrzeża dochowali mu wierności najdłużej, a przyczyna tego w przypadku boga mórz powinna być dla Czytelników oczywista. Z nielicznych (osobiście znalazłem trzy) wzmianek na temat tego kultu można wywieść następujące informacje na jego temat, wciąż mocno ubogacające naszą wiedzę na temat tego niszowego bóstwa. Otóż było to bóstwo ważne, czczone przy różnorodnych zbiornikach wodnych (ujściach rzek, ich źródłach, jeziorach oraz samych morzach) oraz miało poświęcone sobie święto, festiwal nazwany z łaciny Neptunaliami. Ofiary składano mu poprzez wrzucanie dóbr do wodnej toni, gdzie przepadały bez wieści.

Merowingowie w momencie chrystianizacji i niedługo po niej, wydają się nie zwracać dużej uwagi na dawnego patrona. Ostatnim przejawem tego kultu w dynastii jest odlana ze złota głowa byka, jaką znaleziono w komorze grobowej pogańskiego króla Childeryka. W przyjmowanej przeze mnie optyce, można ją interpretować jako skarb rytualny, odwołujący się oczywiście do mitu założycielskiego dynastii i uświęconej roli buhaja jako świętego zwierzęcia Nertha. Skojarzenie byka z morzem wymagałoby szerszego badania tematycznego, wiemy jednak, że jest to motyw pojawiający się tu i ówdzie w mitologiach kręgu śródziemnomorskiego.

Wspomniany w poprzedzającym akapicie grobowiec Childeryka jest też imponującym źródłem do badania religii arystokracji merowińskiej. Jego pochówkowi towarzyszy obfita ofiara z 21 koni, po których ułożeniu można odnieść wrażenie, że miały za zadanie ponieść w zaświaty dwa dziesięcioosobowe oddziały jeźdźców (są zgrupowane w dwie oddzielne formacje wojskowe) oraz samego władcę. Na jego płaszczu znajdowało się 300 złotych pszczół – również zwierząt niosących symbolikę religijną, kojarzony gdzieniegdzie przez Germanów z walkiriami, żeńskimi duchami odprowadzającymi zmarłych w bitwie na zasłużony wypoczynek w zaświatach. Dalsza kwerenda ujawniła, że nie był to bynajmniej odosobniony wątek, lecz analogiczne wierzenia kontynuowano potem w imaginarium ludowym północnej Francji.

I chociaż nie zachowało się więcej przykładów zastosowania pszczół w pochówkach (istnieje teoria, że mogły być pewnego rodzaju „zwierzętami totemicznymi” rodu Merowingów, zarezerwowanymi tylko dla nich), tak konie były wielce popularnym wyborem, przynajmniej wśród najbogatszych Franków. Większość mogła pozwolić sobie na ofiarę z 1-3 sztuk, zaś liczbę 4-8 uznaje się już za wyróżnik grobu pobocznego przedstawiciela dynastii panującej. Większość populacji mogła raczej pozwolić sobie na towarzystwo w zaświatach psa albo wieprza, ale stosowano to rzadko w porównaniu z innymi kulturami państw barbarzyńskich. Merowingowie lub ich najwyżsi drużynnicy chowani byli w pełnym uzbrojeniu, zawsze przy włóczni i konno.

Aby domyśleć się, jaki bóg mógł zastąpić Nertha w roli patrona rodu, wystarczy porównać ten obraz zmarłego Franka z graficznymi ekspresjami jego kultury. Włócznia oraz koń to najpowszechniejsze atrybuty Wodana, który w owym czasie był mocodawcą i symbolicznym przodkiem większości germańskich dynastii w Europie. Nic dziwnego, że również Merowingowie dostrzegli jego liczne zalety, jednak uczynili to zaskakująco późno, właściwie na pograniczu chrystianizacji. Na terytorium Austrazji bardzo długo pojawiają się wyobrażenia Wodana z ww. atrybutami, których eksplozja popularności przypada na czas największej militarnej ekspansji Franków, oddalających się od stosunkowo bliskich morzu siedzib, w głąb Galii. To może wyjaśniać zmianę nacisku wśród władców, którzy w przeciągu wieku przeszli najwidoczniej od przedwiecznego bóstwa przodków, do nowego Króla Bogów… by później z przyczyn politycznych, odziać go w chrześcijańskie szaty. Dla Czytelników zaznajomionych z historią chrystianizacji, zamiana pogańskiego boga w świętego nie będzie niczym nowym. Zaskoczyć może natomiast fakt, że w przypadku Franków, został Wodan rozbity na trzy osoby.

Św. Marcin na witrażu w katedrze w Chartres, XIII w.

Barbarzyńscy święci

Pierwszą z nich jest Chrystus, który jako nowy niebiański Król Królów, uzyskał pewne cechy poprzednika. Przedstawiany był z włócznią, bynajmniej nie wbitą w bok, lecz trzymaną w ręce jako symbol wodzostwa wojennego. Na jednej broszce wręcz tańczy ze swoją włócznią, wyginając się w męskiej pozie. Pod jego nogami wije się wielki wąż, którego wtóre pokrewieństwo z Szatanem i Żmijem jest raczej oczywiste. Nie inaczej należałoby zinterpretować kruka, który pojawia się za plecami Zbawiciela na (kulturowo merowińskiej, choć znalezionej w Szwajcarii) prasie z Chur. Na jednym z przedstawień Chrystus ma między nogami długiego penisa, który akurat jest niezbyt wodanicznym symbolem płodności, ale niewątpliwie achrześcijańskim w wymowie. Na innym, niesie na piersi pierścień: znak bogactwa, zapożyczony z literackiego przynajmniej opisu Wodana (Draupnir). Jezus w ujęciu Merowingów nosił długie włosy, jego głównym zadaniem było przydzielanie wodzom zwycięstwa w bitwie i tak po prawdzie, to niezbyt przypominał wizerunki znane nam z kultury w pełni chrześcijańskiej. Zdaniem prof. Wallace-Hadrilla jedynym porównywalnym przedstawieniem byłaby anglosaska broszka z Finglesham, co do której wiadomo już dzisiaj, że przedstawia najpewniej Wodana.

Rozwijająca się chrystologia średniowieczna nie dopuściła do szerokiego upowszechnienia tego nurtu, chociaż sprzyjał on najwyraźniej najwyższym władzom państwowym. Chrystus zwyczajnie nie był postacią, którą synkretycy powinni byli modyfikować; nawet w najbardziej permisywnych społeczeństwach średniowiecznych uznawano to za swego rodzaju faux pas. Miejscem przeznaczonym dla pogańskich bogów na emeryturze był wszakże poczet świętych! Kolejnym istotnym następcą Wodana był zatem św. Marcin, patron wojowników, jeźdźców, podróżników, żebraków, przestępców, alkoholu i wykwalifikowanych rzemieślników (oczywiście z czasem i ekspansją geograficzną jego domena się poszerzała, aż do polskich rogali świętomarcińskich, jednak wymieniłem tutaj garść jego najstarszych aspektów). Wyobraźnia twórców merowińskich sięgnęła do tego samego źródła co przy Jezusie, tym razem prezentując świętego jako konnego jeźdźca z włócznią, zaś narracyjnie dodając kolejną istotną dla całokształtu cechę: Marcin miał podróżować po Galii w stroju żebraczym, dokonując cudów i testując ludzi w przewrotnych próbach. Miało to pewne wyjaśnienie w jego legendzie, jednak z takowymi nigdy nie sposób ocenić, kiedy powstały (odnośnie wczesnego średniowiecza przyjmuje się konwencjonalnie, że przodem szła ikonografia, później zaś hagiografowie usprawiedliwiali różne jej dziwactwa, dopisując stosowną legendę). 

Stał się on oficjalnym patronem dynastii Merowingów, święcąc triumfy jeszcze za Karolingów w VIII wieku. Jego czciciele mieli się przechwalać (słowami poety Wenancjusza Fortunata): „gdziekolwiek słyszano o Chrystusie, tam czci się Marcina!”. Jego święto (tzw. Martinmas) obchodzono zaś 11 listopada. Tego dnia jadano kaczki i gęsi, wspominano zmarłych których mogiły odwiedzano, ale szczytowym momentem celebracji był (jeszcze do XIX w., a bywa przywracany chociażby w Belgii) „pochód świętomarciński” – procesja, kiedy to członkowie społeczności przechadzali się nocą po ciemnych lasach, niosąc latarnie i śpiewając. Prowadził ich jeździec: nieodzownie brodaty i odziany w pelerynę, nazywany był wprost Świętym Marcinem. Organiczne narodziny tej tradycji ściśle pokrywają się z osadnictwem germańskim, zaś jedną z jej kolebek była frankijska Austrazja; zdaniem antropologów wydaje się być równie stara za Renem, oraz pośród Anglosasów. 

Nie oznacza to jednak niestety, że identyfikację Wodana i św. Marcina możemy uznać za całkowitą. Istnieje wszakże jeden drobny szczegół, który upodabnia świętego do zgoła innego boga, chociaż należy traktować go bardziej w randze ciekawostki: na załączonym obrazku widać „młot św. Marcina” znaleziony nieopodal Utrechtu, będący w rzeczywistości prehistorycznym obuchem, czczonym jako ludowa relikwia przynajmniej od czasu Karolingów (a najpewniej dużo wcześniej). Jest to wręcz popisowy przykład młototopora, kojarzonego oczywiście z Thunarem. Obiekt ów cieszył się niesłabnącą adoracją wsi przynajmniej do przełomu XIII/XIV w., kiedy to biskup postanowił zamówić do obuchu srebrny trzonek z inskrypcją, tworząc młot w obecnej postaci. Napis głosi „pogańskie posągi upadają, uderzone toporem św. Marcina. Niech nikt nie wierzy, że są bogami, skoro tak łatwo ich obalić”. Sapienti sat.

Poboczną ekspresją tego kultu, poniekąd sfabrykowaną przez Grzegorza z Tours, jest postać św. Dionizosa (dziś Dionizego). Nigdy nie istniała taka historyczna osoba, zaś kronikarz oraz osoby z elit władzy jego okresu dołożyły starań, aby zalegitymizować istniejący już kult „nieoficjalnego świętego”, któremu sami nadali inspirowane mitologią imię, jakie uznali za najbardziej stosowne. Jego patronat niech mówi sam za siebie, był bowiem świętym od szaleństwa, szału, bólu głowy, niezgody bądź nienawiści, oraz opętań. Jego rolą we frankijskim kulcie królewskim było strzeżenie krypt pod kościołem, a dziś bazyliką w Saint-Denis, gdzie chowani byli królowie Francji, począwszy od Karolingów. Oddawanie mu czci w tym miejscu miało ułatwić władcom przejście na drugą stronę, gdyż Dionizy „przeprowadzał ich” przed oblicze Pana. Głównym atrybutem tej postaci stał się z czasem Oriflamme [łac. aurea flamma, „złoty płomień”] – włócznia uświęcona jego krwią, która miała dawać posiadaczowi zwycięstwo w bitwie. Folklor utożsamił ten obiekt z proporcem opactwa Saint-Denis, któremu przydano analogiczne właściwości… co wykorzystali królowie Francji, począwszy od Ludwika VI, wynosząc go ze sobą do bitwy jako święty artefakt. Na długo przedtem wierzono także, że relikwie z jego włosów przyprawione do miecza, miały zapewnić przychylność świętego i co za tym idzie, sukces w walce. Większość jego przedstawień zachowuje też inny, fascynujący detal: św. Dionizy trzyma w rękach uciętą głowę. Później wyjaśniono to legendą, iż był męczennikiem uśmierconym przez dekapitację. To jednak nie wyjaśnia, dlaczego jego najstarsze wizerunki mają własną głowę na karku i jeszcze kolejną w dłoniach, również brodatą o mądrym spojrzeniu. Przywodzi to na myśl arcyciekawe implikacje, wykraczające niestety poza zasięg naszego artykułu, porównujące ten motyw ikonograficzny z mitem o Wodanie i głowie Mimira.

Św. Dionizy z głową, Martebo na Gotlandii, Szwecja, XIII w. (Oczywiście nie jest to wytwór frankijski, ale załączam go, ponieważ jest ze wszystkich najlepiej zachowany i sfotografowany, a reprezentuje ten sam – najstarszy rodzaj przedstawień świętego)

Frankowie ruszali do bitwy z okrzykiem, przyjętym przez współczesny język francuski jako „Montjoie Saint Denis!”, objaśniane przez kościół jako „góra chwały św. Dionizego!”. Nietypowe zawołanie, prawda? Dlaczego też góra miałaby prowadzić średniowiecznych wojów do zwycięstwa? Szczęśliwie językoznawcy zbadali już tę sprawę, bym mógł z nieskrywaną radością przedstawić Wam wyniki. Otóż mamy trzy najpopularniejsze teorie nt. pochodzenia słowa Montjoie, które już w średniowiecznej francuszczyźnie musiało być straszliwym archaizmem:

  1. Łacińskie „mons Jovis” – wczesnośredniowieczne określenie na kultową kupę kamieni, często przydrożną, kojarzoną w owym czasie z Jowiszem (który na średniowiecznych terytoriach germańskich stanowił czasem latynizację Wodana w jego roli króla bogów);
  2. Starogermańskie „mund gawi” – czyli kupę kamieni, przy której zbierały się zdaniem wojskoznawców germańskie drużyny wojenne, bądź też „mund galga” czyli kapliczkę na kupie kamieni, jaka miała chronić rozdroża;
  3. Galijskie „mant- gauda” – …ponownie oznaczające przydrożną kupę kamieni, być może kultową.

Niezależnie od interpretacji, która wybrzmiałaby dla Was lepiej, dociekania prowadzą do jednego miejsca. Nie jest to zatem góra, ani tym bardziej „góra chwały”. Montjoie w kontekście frankijskim oznaczać musi harug, przefiltrowany być może przez jedną z kultur, które odprawiały nad nimi obrzędy w Galii. Poświadcza to, niesamowicie okrężną drogą, występowanie harugów wśród Franków i powiela przewijające się we wczesnym średniowieczu skojarzenie Wodana z tą właśnie formą kapliczki. 

Kultura wczesnośredniowiecznych Franków wykazywała interesującą koncepcję świętości, ściśle związaną ze szlachectwem. Państwo Merowingów jest kolebką prawie 300 świętych postaci, spośród których większość należy do frankijskiej arystokracji lub wprost dynastii sprawującej władzę. Tylko niewielką część kultu dedykowano świętym pochodzącym z gminu, chociaż prawdopodobnie byli oni większością wśród „nieoficjalnych świętych” nierozpoznawanych przez Kościół. Miejsce w poczcie zbawionych oznaczać miało przynależność do „drużyny Chrystusa”, który dostrzegać miał nie tyle pobożność, co szczególne osiągnięcia; zwłaszcza w dziedzinie oręża. Dlatego też większość merowińskich świętych, uznawanych do dzisiaj w chrześcijaństwie, to mężczyźni o dość wojowniczym charakterze, którym późniejsza Tradycja dopisała stosowne, legendarne dowody pobożności. Słysząc taki opis zaświatów, trudno nie pomyśleć o starogermańskiej Walhalli. Musimy jednak mieć na uwadze, że był on rozpowszechniony nie tylko wśród Franków czy innych plemion germańskich. Podobne koncepcje przyjmowali później Węgrzy lub Bułgarzy, pospołu bitne narody, dla których średniowiecze było długą, krętą i wyboistą drogą do chrześcijaństwa. Była to też swoista ekspresja kultu przodków, który w ten sposób udało się Merowingom zalegitymizować przynajmniej na skalę własnej rodziny. Niech wspomnienie o tym pozostanie z nami w kolejnych częściach artykułu, które zapewnią nam niewątpliwie twórcze porównanie z rozwiązaniami tego samego problemu, na jakie wpadły pozostałe warstwy społeczeństwa Franków.

Tzw. Młot Świętego Marcina. Obuch wykonany ok. 1000 lat p.n.e., rękojeść na przełomie XIII/XIV w., Utrecht.

BIBLIOGRAFIA