Lawrence Alma-Tadema, „Wenancjusz Fortunat czyta swoje poematy Radegundzie VI i ksieni zakonu w Poitiers”, 1850 r., Leeuwarden.
Friduom
Z archeologicznego punktu widzenia, zmianę wyznania u ludności na danym terytorium można ustalić poprzez analizę miejsc świętych. Strona, która przegrała w konkurencji, zwyczajnie traciła na popularności. Jej świątynie były zaniedbywane, uboższe w ofiary, nierzadko celowo niszczone. Czytelnicy obeznani z niniejszą serią artykułów są zapewne świadomi, że w ich miejsce powstawały potem centra kultowe nowego hegemona. Oto sytuacja opisana już na wszystkie strony w literaturze skupiającej się na siłowej ekspansji religijnej (chrystianizacji, islamizacji czy buddyzacji), która nabiera zgoła innego kolorytu w regionach bardziej zróżnicowanych religijnie, bez binarnego nawrócenia od-do. Za modelowy przykład takiego układu mogłaby posłużyć, moim skromnym zdaniem, Galia pod rządami Merowingów.
Współistniało tam przynajmniej pięć wyznań tradycyjnych i podobna ilość odłamów chrześcijaństwa, we wcale nieoczywistych proporcjach ludności. Religie germańska, celtycka oraz helleńska, dominowały w stosownych sobie prowincjach. W niedobitkach przetrwały religie misteryjne, kulty Mitry oraz Izydy, ukrywające się nawet w podziemiach czynnych kościołów! Rzymska ortodoksja chrześcijańska była reprezentowana wśród uczonych oraz mnichów, podczas gdy większość mieszkańców miast oraz szlachty opowiadała się za „gallikańskim chrześcijaństwem” (adaptowanym do peryferyjnego położenia, uznającym Króla Franków za główny autorytet religijny w miejsce papieża). Miejscami wciąż trwały herezje, arianizm czy pryscylianizm, które przy ogromnym przyzwoleniu wojowniczej elity, mogły długo szerzyć się bezkarnie. W stereotypowych funkcjach istnieli tam także Żydzi, ale nie mieli oni żadnego chyba udziału w omawianych tutaj zjawiskach. Starczy powiedzieć, że mozaika taka, zauważalna okiem badacza, mocno różni się od podręcznikowej binarności w duchu „Chlodwig zastał Galię pogańską, a zostawił chrześcijańską”. Moja praca w kończącym się tutaj tryptyku artykułów polegała na wyłowieniu spośród tej mieszanki elementów starogermańskich, które przetrwały zmiany w trakcie istnienia Franków jako oddzielnej wspólnoty, przed narodzinami Francji jaką znamy i kochamy. Metodą weryfikacji była omówiona we wstępie selekcja geograficzna na podstawie domniemanego osadnictwa germańskiego, ale w podobnym stopniu porównania z innymi ludami tej grupy kulturowej. Trzeźwe opieranie się na tej metodzie okaże się decydujące, kiedy pochylimy się nad przeżytkami pogańskimi w nizinach społecznych. Mamy tu bowiem najwięcej przesłanek w których możemy przebierać, jednak są to też wzmianki najmętniejsze i nierzadko, najbardziej zwodnicze. Zacznijmy zatem od podstaw.
Rodzina frankijska w interesującym nas okresie nie znała już formacji rodowo-plemiennej, podobnej do longobardzkiej czy burgundzkiej farii. Jej instytucje wśród mężczyzn zastąpił w dużej mierze Mannerbund, tymczasem dla kobiet wysoka pozycja w rodzinie była chyba wystarczająca. Najwyższa prestiżem kobieta, najczęściej żona gospodarza (wbrew stereotypom w indoeuropejskich społeczeństwach przednowożytnych o pozycji w rodzie nie decydowało starszeństwo, raczej sprawność oraz płodność), była osobą decyzyjną odnośnie religii. Decydowała o tym, jakie obrzędy cykliczne obchodziło domostwo, oraz jak chowani byli jego członkowie po śmierci. Nie dziwi zatem fakt, że Kościół podjął wiele starań, aby zaagitować kobiety na rzecz chrześcijaństwa, oferując im w formule gallikańskiej dużo swobody i atrakcyjnych form ekspresji. Dla kobiet otwarte były prestiżowe klasztory, równe rangą tym męskim, patronat biskupi dla artystek, a także ścieżka mistyczna. Trzeba jednak powiedzieć, że w odróżnieniu od germańskich mieszkańców Italii, Frankijki postawiły indoktrynacji znacznie większy opór. Wszelkie analizy chrystianizacji pod rządami Merowingów notują, że życie domowe oraz pochówki kobiece, ulegały presji nad wyraz wolno, nawet synkretyzm przyjmując z pewnym opóźnieniem względem mężczyzn.
Centralnym zwyczajem rodzinnym było tzw. Wasserweihe. Do rodziny starogermańskiej, jak w wielu kulturach tradycyjnych, można było przyjmować pospołu ludzi dorosłych i dzieci. Również legalnie narodzone potomstwo należało „przyjąć”, poprzez uznanie praw do dziedziczenia, oraz nadanie imienia. Wśród Franków czyniono to tradycyjnie dziesiątego dnia po narodzinach, poprzez „okazanie” niemowlęcia głowie rodu. Żona gospodarza publicznie przedstawiała swojemu mężowi kandydata, podczas gdy ten rytualną formułą uznawał go za członka rodziny. Potem żona kropiła wodą ich oboje, siebie samą, oraz grupę świadków. We wczesnym średniowieczu nie musieli to być nawet ludzie – rytuał ten mógł uczynić „rodzicami chrzestnymi” także wichty (duchy żyjące w przyrodzie) lub świętych, jeśli kropla spadnie na wyniesioną w tym celu relikwię. Tworzyło to między podmiotami więź duchową, która nakazywała im żyć w uświęconym szacunku, pokoju i miłości. Każdy z Czytelników domyśla się chyba, dlaczego obrzędowość tego rodzaju została błyskawicznie zawłaszczona przez chrześcijan. Jednocześnie oryginalność zjawiska – znawca tematu Joseph Lynch sytuuje je bliżej starorzymskich rytuałów adopcji i patronatu, niźli chrztu – podobnie jak umiarkowanie dostatnie porównania ze Skandynawii, każą nam przypuszczać germańskie pochodzenie tego zbioru wierzeń. Nie należy jednak ukrywać, że wielowiekowa bliskość Imperium Romanum i jego rozliczne interakcje z Frankami, pozostały bez wpływu na życie duchowe tego ludu. Osobiście interpretowałbym frankijskie Wasserweihe jako prosty, germański zwyczaj, rozbudowany przez romanizację, a ostatecznie zakamuflowany pod płaszczykiem zbieżnej idei chrztu. Trzeba zauważyć, że przyjmowanie poprawnego chrztu rzymskiego miało znaczenie społeczne; czyniły tak elity w nieświadomej chyba opozycji do „ludowego chrztu” który był dla nich w złym guście.
Ceremonia wiejska odbywała się w najbliższym rodzinie świętym miejscu [łac. fanum], które bywały naprawdę różnorodne. Migrujący Frankowie przejęli sanktuaria Celtów en masse, płynnie ustanawiając własne w tych samych miejscach i najwyraźniej nie utrudniając niczego tubylcom. Oznaczało to rzecz jasna święte góry, zbiorniki wodne i gaje, jakie ozdabiały Galię w całej jej okazałości. Współpraca przyniosła im ograniczone, ale intrygujące intelektualnie owoce. Dla przykładu hagiograficzne żywoty św. Marcina, uznawanego przecież za wojowniczego i przebiegłego czarownika, czerpią w dużej mierze charakterystykę od celtyckiego Myrddina (Merlina). Ów natomiast wydaje się być blisko związany z bogami takimi jak Lug czy Mannan. Źródła z niezbyt zasiedlonej przez Franków, środkowo-zachodniej części kraju, poświadczają ekspresję kultu św. Marcina w formie pogańsko-celtyckiej, co pozwoliło mi przez kontrast łatwiej wyszczególnić germańskie elementy na północnym wschodzie. Warto jednak dodać, że niezaprzeczalne podobieństwa między Lugiem, Merlinem, Wodanem a św. Marcinem, mogą po głębszej analizie rzucić nowe światło na wzajemne relacje między Tradycjami.
Napływowi Germanie ochoczo korzystali z hellenistycznych ośrodków religijnych, ożywiając na nowo podupadłe raczej dianajony (kaplice Diany). Pod tym imieniem dostrzegali jednak inną boginię, niż ludność zromanizowana. Diana Franków była postacią dość posępną: nieułaskawiona sprowadzała na śmiertelników obłęd i zarazę, panowała nad księżycem, zaś po nocnym niebie prowadziła Dziki Gon. Jej straszliwy orszak zbierał wtedy ofiary, zostawiane na noc na ołtarzach lub w gospodarskim obejściu. Należało się jednak wystrzegać, aby nie stanąć z nim twarzą w twarz, gdyż oznaczało to siłowe wcielenie do świty bogini. Okupiona podarkami, pomagała jedynie kobietom, dla których regulowała kwestie płodnościowe (cykle miesięczne i stabilność ciąży, ułatwiała porody, etc.). W niewielkim stopniu przypominała dla Franków znaną nam boginię łowiectwa i dziczy, panią zwierząt nieudomowionych. Możemy podejrzewać, że jest to zlatynizowane imię Friji, żony Wodana, która przez bliskie powiązanie z mężem przejmowała miejscami jego śmiertelno-szaleńczą domenę. Wierzenia na jej temat były niewątpliwie bardzo bogate – stanowiły fundament dla rozwoju europejskich czarownic, które już pod rządami Karolingów odkryły, że do Dzikiego Gonu można dołączyć przejściowo i wkupić się w dalekoidące łaski Bogini. Żeby jednak opisać rolę tej postaci w wierzeniach czarownic lub Germanów, potrzebny byłby dedykowany temu, oddzielny artykuł.
Z dokumentacji kościelnej wynika, że poganie frankijscy często wykorzystywali posągi kultowe innych wyznań, utożsamiając je z własnymi bogami. Wielkie, kamienne figury stworzone przez hellenistów, popadały w chrześcijańskim państwie w zapomnienie, przed którym uratowała je niejako germańska fala migracji. Byłoby więc dość zwykłym widokiem, spotkać na wsi merowińskiej grupy czczące posągi Herkulesa jako Thunara, czy Merkurego jako Wodana. Możnowładcy dokładali starań, aby stosownie je przyozdobić, nie szczędząc przy tym metali szlachetnych. Podobnie jak u Greków, chyba także u Franków bogactwa założone na posąg boga były jego własnością (nie świątyni ani kapłanów), toteż raz ofiarowane zdobiły podobiznę i nie mogły zostać naruszone. Mniejsze z nich lokowano w rezydencjach możnych, którzy chronili je swoim prestiżem przed interwencjami kleru. W najdawniejszym okresie miały one honorowe miejsce w głównym hallu frankijskiej willi, potem zaś stopniowo spychano je do pomieszczeń gospodarczych, zwłaszcza spichlerzy.
Frankowie znali dwa rodzaje Skarbów rytualnych, służących do przyzywania i komunikacji z duchami. Mieli na nie osobne, specjalistyczne określenia, które utraciliśmy z upływem czasu (ostała się po nich tylko opisowa latynizacja). Jedne były prostsze i nieantropomorficzne, takie jak drewniane słupy, unikatowe kamienie lub głowy zwierzęce. Drugie przedstawiały wprost bogów, wyciosanych w drewnie bądź kamieniu. Nie wiemy jakie rozgraniczenie teologiczne niosła za sobą ta klasyfikacja, ale stanowi ona wdzięczne potwierdzenie istnienia takich artefaktów w omawianej kulturze. Ubodzy Frankowie czcili przedstawienia bogów przypominające nieco lalki: niektóre były uszyte z materiału jak pacynki, inne powstawały poprzez przydanie ludzkich cech „płodom rolnym” (porównanie etnologiczne przywołuje tu na myśl powszechne uczłowieczenie ostatniego snopa ściętego w czasie żniw itp. obyczaje). Były też posążki duchów wykonywane z chleba, co do których domyślam się jedynie, że nie pełniły swojej funkcji zbyt długo. Wszystkie trzy opisane wyżej rodzaje są potwierdzone u schrystianizowanych na pozór Franków i całkiem pogańskich Sasów. Figura z ciasta natomiast znajduje swoje echo jedynie w niemieckim (notowanym od XI w.!) kulcie koboldów. Były to duchy domowe, których podobiznę wypiekano, aby złożyć jej ofiary z żywności, co sprowadzało na rodzinę dobrobyt. Istnieje możliwość, że podobny zwyczaj miał na myśli klasztorny skryba, opisujący „szatańskie wybryki” Franków.

Karolińska broszka z Maschen, IX w. Przedstawia kobietę z symbolem lunarnym na głowie, przypominającym aureolę, ale również lunulę.
Gelikhaidu
Podczas frankijskich obrzędów religijnych nie stosowała się hierarchia rodziny ani Mannerbundu, wszyscy uczestnicy byli wobec siebie równi (co z oburzeniem notowali ludzie pióra tamtej epoki). Znając chociaż powierzchownie społeczeństwa pogańskie śmiem twierdzić, że było to pewne nadużycie, ale na pewno możemy uznać za fakt następujące stwierdzenie: święte okoliczności pozwalały zrzucić z siebie wiele rygorów wynikających z pozycji społecznej. Na wydarzenie zapraszani byli wszyscy chętni, odbywało się ono jawnie, a było przy tym niebywale otwarte. Na tyle, że chrześcijanie często… nie rejestrowali go w ogóle jako ceremoniału religijnego. Podczas edukacji kościelnej, trzeba było galijskich katechumenów specjalnie instruować, czego właściwie mają się wystrzegać na pogańskich obrzędach. Istniało bowiem istotne ryzyko, że wezmą w takich udział i nie zauważą, że to inna religia. Nie świadczy to oczywiście o sekularyzmie dawnych Germanów, ale stanowi dwoisty argument w innych kwestiach. Po pierwsze, religia starogermańska po wielkiej wędrówce ludów zlała się nieodwracalnie z chrześcijaństwem, gdzie na prowincji naprawdę trudno było odróżnić plebejską pobożność od przeżytku pogańskiego, nawet zaprawionym misjonarzom. Drugi wniosek płynie oczywiście na temat paradygmatu: musimy pamiętać, że późniejsze pokolenia chrześcijańskich odkrywców, podobnie interpretowały bardziej długotrwałe religie tradycyjne. Wręcz autorytety kościelne klasyfikowały dawniej konfucjanizm czy buddyzm jako „filozofie”, które w zasadzie nie były sprzeczne z katolicyzmem. Wynikało to z gruntownego okopania się w otoczeniu abrahamicznym, przez co jedynie monoteizm jawił się jako potencjalna konkurencja. Po dziś dzień źródła chrześcijańskie, nawet w religioznawstwie, uważają za wyznacznik bycia religią m.in. „wiarę w jednego najwyższego boga, który stworzył świat”.
Ofiarowania czyniono w dużej mierze użytkowo, zbierając społeczność w celu m.in. uświęcenia amuletów, pobłogosławienia nowozbudowanego domu, odprawienia wróżb. Składano je poprzez wrzucanie do ognia lub dołów ofiarnych. Nieliczne z nich mogły być olbrzymie i użytkowane przez stulecia, jak celto-germańskie stanowisko z okolic Tournai, gdzie pokolenia ludzi wrzucały do dołów ofiarne zwierzęta gospodarcze. Po chrystianizacji zaś, wrzucano je nadal, poświęcając całe miejsce pamięci św. Genowefy (starczy dodać, że żywot opisujący tą świętą powstał wieleset lat później, dla usprawiedliwienia gorliwego kultu ludowego). Tego rodzaju stanowiska, podobnie jak woły wożące po kraju pełnych fortuny Merowingów, mogły być zaopatrywane przez bydło świątynne. Było ono trzymane przynajmniej na dwóch stanowiskach, gdzie dawniej zromanizowani Celtowie prowadzili kult swojego Merkurego. Po chrystianizacji jedno poświęcono św. Julianowi – swoją drogą pełniącemu rolę psychopompa oraz smokobójcy – natomiast drugie św. Hilaremu, postaci mądrego starca, który miał nauczać św. Marcina magii (oraz, rzecz jasna, pobożności!). Najczęściej jednak „trzodą świątynną” nie były krowy, tylko świnie, żyjące w oddelegowanych do tego gajach, a przypominające bardziej współczesne dziki. Nie powinno zaskakiwać, że mimo braku semickich uprzedzeń wobec wieprzowiny, Frankowie uważali krowy za szlachetniejsze ofiary.
Obok poświęcenia dóbr bogom, nawet bardziej częścią była zrytualizowana uczta, dzielenie wspólnego jadła i napoju, bez różnicowania gości podług stanu, przy akompaniamencie muzyki. Nie są wzmiankowane żadne instrumenty, można więc założyć bezpiecznie, że podobnie jak współcześni poganie, pieśni śpiewano a cappella. Miałoby to wiele sensu, zważywszy na charakter germańskiej pieśni heroicznej, rozwijającej się w dużej mierze na terenie Galii (Pieśń o Nibelungach, opowieści o Teodoryku Wielkim, etc.); była ona w większym stopniu kreatywną melorecytacją, niźli popisem kunsztu wokalnego. Popularnym czasem na odprawienie blotu był sobotni wieczór.
Jednym z głównych miejsc pogańskich celebracji był lokalny cmentarz. Podczas migracji, Frankowie nad wyraz często uznawali celtyckie miejsca pochówku za własne, trzymając się z dala od chrześcijańskich bądź zromanizowanych nekropolii (które, jeśli wierzyć tekstom z epoki, dość powszechnie rabowali). Istniało społeczne rozgraniczenie, uznające germańskie oraz celtyckie jamy grobowe za nienaruszalne, które nie chroniło w ten sposób pozostałych pochówków. Kiedy Frankowie byli zmuszeni utworzyć własny cmentarz, organizowali go przy dochowaniu dwóch podstawowych reguł. Po pierwsze, musiał być umieszczony na wzniesieniu względem osady. Drugim warunkiem była obecność bieżącej wody, rzeki lub strumienia. Celtowie również respektowali te tabuiczne przykazania, jednak mniej konsekwentnie od Germanów.
Można z tej dogłębnie naukowej informacji wyciągnąć kolejne, zgoła prostsze wnioski nt. wiary w życie pozagrobowe… chociaż jak wiemy, nie są to kwestie pewne. Frankowie uznawali być może swoich zmarłych za wywyższonych względem żyjących, co podkreślałaby ich wizualnie wyższa pozycja na wzgórzu lub zboczu góry. Być może lokowali również świat umarłych jako metafizycznie „wyższy” od zamieszkanego przez nas Middilgardu? Byłoby to sprzeczne z wizją północnogermańskiej krainy Hel, która wręcz przeciwnie, kojarzona była z podziemiem. Ponadto woda płynąca była niezbędna, ponieważ Frankowie wyobrażali sobie wędrówkę duszy z ciała jako przekraczanie rzeki (dzielili ten pogląd z Longobardami). Już chrześcijańskie wizje mistyków żyjących pod rządami Merowingów, łączyła obfita obecność rzek, które oddzielały od siebie światy. Wielka rzeka dzieliła nasz świat od świata zmarłych, podczas gdy jej płonąca bliźniaczka blokowała wstęp do Raju. Przekroczenie tych wód było prostsze lub trudniejsze, zależnie od tego, jak dobrze zmarły był przygotowany na ostatnią podróż. Najbardziej pomagało w tym pośrednictwo psychopompa, tj. jednego z notowanych w tej roli świętych. Marcin, Dionizos, bądź Julian, pozwalali godnym temu ludziom przekroczyć rzekę, innych zrzucając w otchłanie. Mistyków, których zechcieli przeprawić za życia, nauczali przy tej okazji egzorcyzmów itp. cudotwórstwa. Żyjący tymczasem, jeśli chcieli zaskarbić sobie ich przychylność, mogli ją wygrać poprzez przygotowanie za życia miejsca pod własny grób, możliwie blisko kapliczki poświęconej któremuś z nich. Ponadto przywłaszczenie sobie lub skrzywdzenie trzody świątynnej, np. owcy św. Juliana, sprowadzało na zmarłego rychły koniec w odmętach.
Zmarli chowani byli wystawnie, nagminnie pod bronią. Uzbrojone chowano też kobiety, rzadziej niż mężczyzn, jednak wciąż za często by stwierdzić, że wszystkie były zapalonymi wojowniczkami. Prawdopodobnie pochowanie z zaufaną włócznią czy długim nożem, mogło podkreślać status wolnego człowieka (płci dowolnej) względem ludności poddanej, przez co wielu Franków decydowało się na takie rozwiązanie. Groby umieszczano w zbitkach rodowych, tak żeby krewniacy mogli spocząć blisko siebie. Takie formacje miały też własne, dedykowane im doły ofiarne, gdzie składano na okup dla bogów psy, owce lub świnie. Istniała też wydzielona sekcja dla osób pochowanych w poprawnym obrządku, ale naznaczonych jakąś innością: przenoszono tam szczątki upiorów (po stwierdzeniu, że zmarły stał się takowym i unieszkodliwieniu poprzez ucięcie głowy), osób objętych nieczystością rytualną, oraz… mnóstwa innych, których nie da się dzisiaj zidentyfikować po szkieletach czy skromnych darach grobowych. Prawdopodobnie byli to przestępcy, osoby spoza formacji rodowych, zwyczajnie obcy lub wykluczeni z innych przyczyn. Istnieje zatem cień podejrzenia, że osoby takie mogły trafiać w opinii żyjących do odrębnych zaświatów. Mocnym kontrargumentem przeciwko tej tezie jest fakt, że nie wartościowano ich pod względem wysokości ani nie znieważano. Były to mogiły biedniejsze i nieco na uboczu, ale wciąż w obrębie uświęconego cmentarza, nie wyróżniające się pod względem późniejszych aktywności.
Bo i właśnie, pogrzeb albo łupiestwo nie były jedynymi czynnościami, jakie zostawiły na frankijskich grobach piętno, zauważalne dziś dla archeologów. Najważniejsze były uczty nadgrobowe, porównywalne z naszymi stypami (bardziej wyrazistymi wśród Cyganów Polskich niż samych Polaków). Palono wtedy ogniska w bezpośredniej przyległości pochówku, jedzono i pito z odświętnych naczyń. Najbardziej wystawny posiłek otrzymywał na ostatnią wędrówkę zmarły, którego chowano z wielką obfitością jedzenia, oraz naczyniami na ich przechowanie. Wyposażenie trupa musiało być bardzo drogie, bowiem składano u jego boku duże ilości zapasów, np. całe zwierzęta hodowlane, porąbane na mięso. Dla zmarłych sprowadzano śródziemnomorskie owoce morza, których normalnie nie jedzono, sięgające pochodzeniem aż do Lewantu! Oczywiście trafiały one do jam grobowych za pośrednictwem kupców, docierających przynajmniej na południe Galii, jednak należy docenić poświęcenie (i gest!) żałobników sprowadzających je na terytorium dzisiejszej Belgii. Podobnież winniczki, słynne escargots, które w późnym antyku były specjałem jedzonym przez bogatych rzymskich latyfundystów. Ich zawrotna droga, od raczej niszowej potrawy do jednego ze sztandarowych dań kuchni francuskiej, zaszła najprawdopodobniej przez merowińskie uczty funeralne. Najpierw gotowane były jako prestiżowe danie, tylko dla zmarłego, później stopniowo zaczęły się pojawiać także w otoczeniu pochówków (czyli zapewne były jedzone przez gości na stypie, który rzucali opróżnione już skorupy na ziemię). Dopiero stamtąd trafiły na stoły, gdzie święcą triumfy po dziś dzień.
Uczty takie powtarzano na cmentarzu już po pogrzebie, jednak nie sposób ustalić, jak często się to działo. Być może organizowano „drugą stypę” jak w wielu zachodnioeuropejskich przykładach folklorystycznych, powracając nad mogiłę w rok po śmierci? Może jest to pozostałość po frankijskim święcie zmarłych, podobnym do longobardzkiego? Jeśli wierzyć wzmiankom z późniejszego, już francuskiego średniowiecza, to podczas obchodów Martinmas niepokojąca procesja odwiedzała także cmentarz. Z kolei przeżytki pogańskie z tego samego okresu, na innych obszarach germańskich, kazałyby szukać tutaj miejsca na standardowe obrzędy, ukrytego przed wzrokiem gapiów spoza społeczności. Możliwe też, że w różnych rejonach podchodzono do sprawy odmienne. Na pewno wiadomo tyle, że Frankowie wracali na swoje cmentarze i palili tam duże ogniska, ucztowali wtedy wystawniej niż w codziennym życiu.
Fascynujące jest „długie trwanie” opisanych tutaj zwyczajów. Pogańscy Frankowie chowani byli z szablami dzików (!), podobiznami bogów i pod bronią. Synkretycy dokładali tu jeszcze krucyfiks, czasem bezprawnie przejęte wyposażenie liturgiczne. Jednakże kiedy elementy starogermańskie stopniowo znikały, obyczajowość cmentarna pozostała niezmienna. Do końca dynastii Karolingów trwały uczty pogrzebowe, chowano ludzi z darami na drogę. Źródła pisane opisują to jako całkowicie świecki zwyczaj, który podtrzymano pomimo niechęci księży, ponieważ nie dostrzegali w nim duchowego zagrożenia. Prawdopodobnie sami uczestnicy, najpóźniej w X czy XI wieku, również nie postrzegali tego w charakterze sakralnym. Zaginęło już przecież wspomnienie o pełnej skali, jaką osiągała dawna religia. Przeżytek w tym wypadku, całkowicie zasłużył sobie na to miano: występował w oderwaniu od początkowych założeń, długo post mortem starogermańskiej religii Franków.

Merowiński dysk solarny, końcówka VI w. W centralnym punkcie maska wprost wywodząca się z wyobrażeń Wodana, postawiona jednak na tle słonecznym. Niezręcznie wkomponowane litery Chi Rho sugerują, że całość mogła przedstawiać „wodanicznego Jezusa” opisanego w części pierwszej cyklu.
Bruotharskap
Ostatnim tematem, jaki chciałbym tutaj omówić, były święta. Niewiele ostało się w Galii po bogatym kalendarzu świąt germańskiego poganina – jednak dokładność tych informacji czyni je bardzo użytecznymi dla rekonstruktora. Frankowie obchodzili święto zimowe, które nazywali joli [od starogermańskiego „jeulo”], a lokowali w okolicach Bożego Narodzenia. Słowo to używane jest we Francji po dziś dzień. Odnośnie kontekstu wiemy jedynie, że niedługo po nim Diana Franków wylatywała na swój podniebny pochód, co powtarzało się w corocznym cyklu. Znali też święto wiosenne, dublujące się z Wielkanocą, oraz wrześniowe; później schrystianizowane jako Narodzenie Najświętszej Maryi Panny, polskie Matki Boskiej Siewnej. Podczas jednego z tych dwóch odgrywano teatrzyk, gdzie „bóg był raniony” – które pesymistycznie można rozumieć jako ludowe przedstawienie pasji, popularne wśród katolików, jednak całkowity sprzeciw kościoła budzi pewne wątpliwości. Król Franków Childebert I, jeden z synów Chlodwiga, wprost zakazał w swoim edykcie obchodzenia tych świąt, a dał się poznać jako szczególnie pobożny władca. Któraś z powyższych okazji, zawierała też element wielkiego koła (najprawdopodobniej z drewna, słomy, ziół?) które wspólnota wrzucała na pagórek, podpalała, a potem pchała przed siebie. Świadectwo z epoki chyba słusznie identyfikuje to jako oddawanie czci słońcu.
Ów kult musiał być ważny dla Franków, skoro otaczali się symboliką solarną wyraźnie chętniej od sąsiadujących z nimi plemion. Swastyki czy sonnenrady towarzyszyły, jak się zdaje, Frankom w życiu oraz śmierci. Za wyróżnik grobu frankijskiego w Galii uznaje się m.in. Zierscheibe, zdobione metalowe kręgi wyobrażające słońce (wymyślone co prawda w epoce brązu, a rozpowszechnione we wczesnym średniowieczu przez Alemanów). Statystycznie chętniej decydowały się na to kobiety, ale nie była to mocna reguła. Może jednak świadczyć o nieco kobiecym nacechowaniu bóstwa solarnego, kimkolwiek by było. Lud frankijski tytułował słońce i księżyc parą władców, kłaniał się im, oraz przysięgał na ich autorytet. Jeśli reguła wśród innych ludów germańskich sprawdziłaby się i tutaj, słońce byłoby tedy kobietą, boginią Sunną. Istniał jednak trend wprost przeciwny, wskazywany przez historyków sztuki. Tutaj wzór „maski wojennej” kojarzonej z kultem Wodana, wraz z upływem czasu nanoszony był na dyski słoneczne, co było atrakcyjne raczej dla mężczyzn. Warto wspomnieć tutaj artefakt, na którym pewien wczesnośredniowieczny entuzjasta Rzymu podstawił w miejsce Wodana (lub Chrystusa przyjmującego jego cechy)… wizerunek cesarza bizantyjskiego.
Jak było z kultem słonecznym w rzeczywistości? Jakie były jego źródła, jakie ekspresje? Nie sposób tego holistycznie stwierdzić w warunkach, kiedy cała gałąź życia religijnego obumarła i właściwie zniknęła, skruszona zębem czasu. Wiedza którą dzisiaj dysponujemy, to strzępy ze strzępów, a wydobywamy je przy wspólnym wysiłku rozmaitych dziedzin nauki. Czytając serię „przeżytków starogermańskich” musimy mieć na uwadze, że przedstawione informacje to wątpliwy, mniejszościowy procent z ogromu kultury duchowej, która zwyczajnie przepadła. Ta niepowetowana strata powinna sprowadzać łzy na lica nie tylko ludziom nauki, ale nawet najtwardszym pogańskim wojom. Jedyne co pozostało, aby skutecznie je otrzeć, to wyciąganie wniosków na przyszłość.
Analiza wierzeń religijnych Franków pod wieloma względami przynosi nauczkę nam, współczesnym. Byli oni ludem, który potrafił się inteligentnie adaptować wobec presji środowiskowej, przechowując żagiew wiary w najbardziej nieprzychylnych warunkach. Jak inaczej nazwać bogate synkretyzmy, czy swobody kościoła galijskiego? Było to cywilizacyjne stworzenie sobie warunków, aby stary obyczaj przetrwał jak najdłużej w możliwie nienaruszonym stanie. Oczywiście dla wielu, bardziej honorowym rozwiązaniem byłoby upierać się przy oryginalnych imionach bóstw i starogermańskim stylu życia, zamiast ubierać panteon w szaty świętych, a wojownicze Mannerbundy przemieniać w feudalizm. A następnie dać się zabić za wiarę, jak rozliczni Sasi czy Fryzowie, którzy podjęli dokładnie taką decyzję. Och, jak słodko i zaszczytnie jest opierać się chrystianizacji? Śmiem wątpić. Moim zdaniem, jakkolwiek poświęcenie zawsze jest godne szacunku, tak postawy Franków nie można uznać za urągającą. Dla mnie jest wręcz chwalebna! Poprzez rozmyślne ustępstwa, zachowali najważniejsze dla siebie aktywności religijne, odnieśli sukces geopolityczny i cywilizacyjny. Frankijski stary obyczaj na dobre zanikł dopiero, kiedy zabrakło samych Franków, bo stali się Francuzami z ich własną, unikatową kulturą. Natomiast w swojej masie i interesującym nas okresie, niezaprzeczalnie „zjedli ciastko i mieli ciastko”. Powoli, a zazwyczaj bezkrwawo, dokonali religijnej ewolucji, zamiast porywać się na rewolucję w czasach temu niestosownych. Dzięki temu pozostało po nich, wbrew pozorom, więcej reliktów niż po kulturach, które przeszły ten proces gwałtownie!
Odczytanie wskazówek, jakie zostawili nam w swojej bogatej schedzie, nie było proste. Stworzenie tych artykułów absorbowało mnie długimi tygodniami i wymagało sięgnięcia po nauki pomocnicze z którymi jako przeciętny historyk, zazwyczaj nie mam kontaktu. Nie da się ukryć, że dopiero po „ugryzieniu tematu” od kilku różnych stron, udało mi się przełamać kod kulturowy Franków. W moich artykułach powołałem do życia koncepcję, wyjaśniającą anomalię frankijskiego chrześcijaństwa i izolującą z niego użyteczne elementy duchowości starogermańskiej. Do tego samego zachęcam Czytelników! Tradycje całego świata mają przed nami jeszcze wiele tajemnic, które możemy wydobyć na światło dzienne jednym tylko sposobem – cierpliwą pracą, ze szczyptą nadziei dla smaku.