Miś, Warszawa, 2011 r.
Istnieją na świecie stworzenia tak straszliwe, że samo wypowiedzenie ich nazwy przepełnia ludzi grozą. Aby wciąż móc o nich rozmawiać, pokolenia ludzkości znajdowały imiona zastępcze. Niektóre spośród nich powtarzamy tak długo, że zapomnieliśmy już o istnieniu oryginałów, objętych zmową milczenia na długo przed wynalezieniem pisma. Jedną z tych budzących grozę postaci jest niedźwiedź – potężnych gabarytów, przerażająco inteligentna bestia, którą znamy pod tego rodzaju imieniem zastępczym [„niedźwiedź” to dosł. miodojad]. Nie inaczej było wśród Germanów, dla których angielski bear czy skandynawski bjórn, to nic innego jak dawny przymiotnik „brązowy, brunatny”. Jeszcze na początku XX w., polskojęzyczni górale unikali nawet tego rodzaju okrężnego nazewnictwa, wierząc że stwór pojmie o kim mowa i zjawi się na wezwanie. Zamiast tego, nazywali go po prostu On. Zbieżności w językowej otoczce tego zwierzęcia, skłoniła mnie do przyjrzenia się bliżej jego roli w religijności tych ludów. Jak się okazuje, podobieństwa nie pozostają zamknięte w sferze lingwistyki, która będzie dla nas jedynie punktem wyjścia do szerszych rozważań.
Przyrodnicy dawno już zauważyli, że niedźwiedź wiele ma wspólnego z człowiekiem. Posiada swoje stałe lokum, potrafi długo chodzić na tylnych łapach, zaś przednie ma w dużej mierze chwytne. Potrafi skutecznie odczytywać ludzkie emocje i elastycznie rozporządzać własnym terytorium tak, żeby nam nie wadzić. Oskórowany, jest ponoć naprawdę podobny do człowieka. Chodzi po stałych trasach, opiekuje się swoimi dziećmi, słowem: to „człowiek leśny” na miarę naszej strefy klimatycznej (na innych kontynentach tę rolę kulturową pełnią goryle i orangutany). Jednocześnie potrafi z łatwością zamordować człowieka, a czyni to w napadach nieprzejednanego szału, tak skrajnie odmiennego od jego leniwej powierzchowności. Obala drzewa, może doścignąć konia, doskonale pływa. Jego najstarsze, praindoeuropejskie określenie, oznacza najprawdopodobniej „niszczyciela”. Pokonanie lub oswojenie go to wyczyn godny przynajmniej bohatera, jeśli nie boga. Szczęśliwe były rody i plemiona, dla których był on „zwierzęciem totemicznym” czy innego rodzaju duchowym opiekunem! Obie omawiane grupy kulturowe znały tradycję, gdzie niedźwiedź bywał wpisywany w poczet przodków wielkich wojowników; nawet odrobina niedźwiedziej krwi zapewniała imponującą dzielność w boju. Najzupełniej zrozumiałe, dlaczego był on uniwersalnym symbolem męstwa w przedchrześcijańskiej Europie – dopiero późniejsza agitacja z trudem zastąpiła go stosownym dla cieplejszego klimatu lwem.
Kult niedźwiedzi to zjawisko prastare, sięgające samych początków ludzkości. Pierwsze twarde dowody (archeologiczne) poświadczające jego istnienie mamy, co prawda, dopiero z siedlisk Neandertalczyków, jednak jego korzenie mogą sięgać dużo głębiej. Według koncepcji badawczej autorstwa badacza tematu Jamesa Harroda, zwierzęta tego rodzaju mogły mieć pierwotny wpływ na rozwój duchowości form praludzkich, kładąc podwaliny pod narodziny religii jako takiej. Nawet jeśli należałoby to uznać za przesadę, prawda jest nadal intrygująca: przedstawienie niedźwiedzia w sztuce prehistorycznej i przekazach ustnych jest niebywale archaiczne, sięgające swoimi tradycjami przynajmniej paleolitu. Kontakt ze stworzeniem o tak wielkiej przewadze nad człowiekiem, aczkolwiek zdolnym do pertraktacji, napełniał pierwszych ludzi pokorą i skutecznie tamował naszą naturalną pychę. W ciągłości od tamtych mrocznych czasów, funkcjonują żywotne dzisiaj religie tradycyjne, uznające niedźwiedzie za bóstwa: wierzenia Ajnów w Japonii, mieszkańców Syberii i Ałtaju. Jak postrzegano je w naszej części świata?

Adolf Tiemand, Powrót myśliwego z upolowanym niedźwiedziem, 1862 r., Norwegia.
Bears are bad news
Dzisiaj już mało kto uważałby niedźwiedzia za zwierzę szczególnie „trupie”. Dla Germanów była to jednak jego podstawowa konotacja, od której należałoby zacząć, żeby zrozumieć obraz tego zwierzęcia poprzez wieki. Niedźwiedź wszakże zapada w kamienny sen zimowy, zgodny z corocznym cyklem obrzędowym. Kiedy przyroda umiera na zimę, symbolicznie „umiera” także on. Następnie wraca do życia wraz z nadejściem wiosny, co budzić może skojarzenie z Thunarem. Bóg ten również funkcjonuje zgodnie z Kołem Roku, wycofując się zimą, a powracając latem (gdzieniegdzie nawet symbolicznie umierając i zmartwychwstając w okresie przejścia!). Być może stąd biorą swój początek epitety takie jak Bjórn [skand. Niedźwiedź] i Asa-bjórn [skand. Niedźwiedź Ansów]; wyjąwszy oczywiście prawdziwie niszczycielski gniew tego boga. Nie mamy tu oczywiście pewności, ale teoria ta wydaje mi się więcej niż zasadna.
Dla dawnych Germanów znacznie ważniejsze było to, że właściwie co roku brązowy miodojad przekraczał granicę między światami. Jako tak wprawny wędrowiec, zdolny przepłynąć Rzekę Umarłych, bywał godnym przewodnikiem dla ludzi umierających; stąd skandynawskie i staroangielskie nagrobki zdobiła czasem jego podobizna. Przedstawiciele tych kultur w średniowieczu, przyjechawszy na służbę do bizantyńskiego Konstantynopola, wielce cenili kępki niedźwiedziego włosia; szli z nimi do bitwy i niekiedy brali ze sobą do grobu. Północni Germanie od I wieku n. e. do wczesnej nowożytności, byli powszechnie chowani w towarzystwie niedźwiedzich kłów, pazurów lub skór, które miały chyba zabezpieczyć ich na resztę podróży w zaświaty.
Na tym jednak związek niedźwiedzi ze śmiercią wcale się nie kończy. W przyrodzie nie są zbyt aktywnymi myśliwymi, raczej pożywiając się padliną. Kiedy znajdą lub zabiją duże zwierzę, można zaobserwować, że zakopują je w ziemi. Nie inaczej dzieje się, kiedy natrafią na ludzie zwłoki, stąd popularne wyobrażenie niedźwiedzia, który zapewniał „godny pochówek” osobom tragicznie zmarłym w lesie. Rzecz jasna, niedźwiedź nie podziela naszej koncepcji godności pośmiertnej, a ciało chowa z przyczyn utylitarnych – aby później po nie wrócić i skonsumować w spokoju. Człowiek przednowożytny mógł zobaczyć w lesie niedźwiedzia, który kopie lub rozkopuje mogiły. Co więcej, jeśli ów zorientował się, gdzie czeka na niego więcej darmowego jedzenia… dziarsko przychodził na nasze cmentarze, skąd trudno było go przegonić. Tego rodzaju aktywność była istotnym czynnikiem, przez który do dzisiaj chowamy zmarłych sześć metrów pod ziemią; dawniej robiliśmy to płycej. Przy dzisiejszym niedostatku dużej zwierzyny rzadszym sąsiedztwie gęstych lasów, raczej nie widujemy już tego makabrycznego spektaklu. Dawniej mówiono jednak, że niedźwiedzia można rozpoznać z daleka, ponieważ śmierdzi jak zwłoki.
Pokonanie tak przerażającego przeciwnika uchodziło za dowód męstwa. W późnoantycznym plemieniu Tajfalów chłopca uważano za mężczyznę dopiero, gdy zabił dzika lub niedźwiedzia. Tradycja ta utrzymała się przez kolejne stulecia wśród Germanów w Alpach. Tam młody mężczyzna po zabiciu zwierza, własnoręcznie przynosił go do domu i musiał obrzędowo poczęstować jego mięsem każdego z domowników. Podania ludowe głoszą, że mięso to miało działać jako afrodyzjak dla kobiet. Wydaje się to być fantazją wywiedzioną z innego miejsca: obecność tego rodzaju mięsa w uznawano najwyraźniej za szczęśliwy znak, sprzyjający ożenkowi lub płodzeniu potomka, oczywiście przez szczęśliwego myśliwego. Pogląd ten dzieliła także północna część Niemiec; tam oraz w Szwecji, para młoda urządzała pokładziny na futrze upolowanego zwierzęcia. W całej zresztą Skandynawii zachował się zespół gier weselnych, które odwoływały się do tego (zanikłego w praktyce) obrzędu. Goście odtwarzali polowanie, walcząc z człowiekiem przebranym w kostium ze starych futer. Na końcu „obdzierali go ze skóry”, dzieląc się nią na szczęście. Jedli też mięso, które chował pod kożuchem i pili „krew niedźwiedzią” czyli alkohol, jaki tam również trzymał. Szwedzka wiejska frazeologia dotycząca małżeństwa kręci się dookoła niedźwiedzi:
- Para młoda po zaślubinach obrzędowo sadziła drzewo pod swoim oknem. Nazywano je „niedźwiedzim drzewem”;
- Impreza zaręczynowa to „niedźwiedzie przyjęcie”;
- Wyprowadzka panny młodej z domu rodzinnego to „niedźwiedzia podróż”;
- Parapetówka w domu nowożeńców to „niedźwiedziowanie”;
- Posag nazywano „niedźwiedzią skórą”;
- Taniec weselny to „walc niedźwiedzi”;
- Ostatni toast wzniesiony na weselu to „picie niedźwiedzia”;
- Kiedy kobieta urodziła swoje pierwsze dziecko to mówiono, że została „zniedźwiedziowana”.
Warto przy tym pamiętać, że przekraczanie granicy między światami postępuje w obie strony. Mieszkanki Skandynawii, które poroniły, urodziły martwe dzieci lub których potomstwo zmarło przed ceremonią nadania imienia – mogły skorzystać z pomocy niedźwiedzia. Rodzina brała zwłoki lub płód i oddawała je zwierzęciu, aby to przeniosło duszę dziecka na drugą stronę. Jeśli nie napotkali w dziczy samego Brązowego, zostawiali straszliwy ładunek w znanym gawrze; zwierz już wiedział, co z nim zrobić. Aby zyskać jego sympatię, kobiety ofiarowały także łożyska, nawet jeśli dziecko urodziło się całkiem zdrowe. Dobra wola niedźwiedzia pozwalała bowiem uniknąć „wypadków” od których aż huczy germańska kultura ludowa.
Formy bliskie niedźwiedzim przyjmowały trolle, czyli rodzaj duchów zamieszkujących najczęściej jaskinie, rozpadliny i inne, naturalne formacje skalne. To stworzenia umysłowo podobne do ludzi, żyjące odrębnym od nas rytmem, z reguły nieprzyjazne wobec naszego gatunku. W wierzeniach niektórych Skandynawów, Holendrów i być może Anglosasów, troll przypominał niedźwiedzia o ludzkiej twarzy, lub człowieka o niedźwiedziej głowie. Zamieszkiwał m.in. prawdziwe gawra, gdzie prowadził samotny tryb życia, niejako podszywając się pod właściwego mieszkańca jamy. Gdy brakowało mu towarzystwa, szukał go pośród ludzi. Okazjonalnie porywał nasze dzieci, by wychować je jako własne (lub zmusić do służby). Jeśli uprzejmie przyjęły jego gościnę, wzbudziły litość lub zasłużyły na jego szacunek błyskotliwością umysłu – trolle uwielbiają zagadki – mogły liczyć na to, że zostaną wypuszczone z powrotem do ludzkich siedlisk. Niegrzeczne dzieci przetrzymywał siłą, a koniec końców zjadał. Samce chętnie porywały ludzkie kobiety, aby uczynić z nich swoje towarzyszki życia. Złe trolle posługiwały się gwałtem, te przyjaźniejsze próbowały zjednać sobie przychylność dziewcząt królewskim traktowaniem. Wedle baśni, kobieta mogła wrócić do domu, jeśli okazała się fatalną gospodynią, albo wręcz przeciwnie, zyskała tyle sympatii trolla, by ów pokochał ją i zwrócił światu. Takie przygody często pozostawiały po sobie niechciane ciąże, po których rodziły się potwornie wyglądające, półludzkie dzieci. W naszym świecie żyły najdłużej kilka dni, szybko umierając. Jeśli Germanka chciała ocalić ich życie, oddawała noworodka trollowej części rodziny, zaspokajając tym samym fundamentalną potrzebę ducha.
Temat trolli jest bardzo obszerny i przedstawiłem tutaj tylko wycinek wiązanego z nimi materiału mitycznego, skrojony wyłącznie na podstawie opowieści, gdzie do złudzenia przypominają niedźwiedzie. Położyłem na nią szczególny nacisk, ponieważ jest to tradycja… żywa! Wśród europejskich Germanów wiara w trolle niemal zanikła; ostatniego niedźwiedziowatego trolla w Norwegii zabito ponoć w 1930 r. podczas popisowej nagonki. Wiara w trolle ma swój ostatni bastion na Islandii (tam jednak nie spotyka się już wiązania ich z niedźwiedziami, toteż pozostaną w tym tekście na uboczu). Niespodziewanie przetrwała jednak najdłużej, bo do naszych czasów, pośród osadników, którzy opuścili państwa germańskie (Niemcy i Niderlandy) w XVIII i XIX w. Gros spośród nich trafiło ostatecznie do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Germańscy mieszkańcy Pensylwanii i Midwestu podtrzymują sięgający głębokiej starożytności pogląd na istnienie tych duchowych stworzeń, widując je okazjonalnie w przepastnych lasach Ameryki Północnej. W toku raczej przyjaznych interakcji z tubylcami, zdążyli przekazać im nawet swoje opowieści o trollach. Wiele lat później wielce zdziwiło to etnografów, którzy natrafiali na ślady archaicznego europejskiego folkloru, badając wierzenia Indian. Niestety sama nazwa „troll” wcale się tam nie zachowała: opowieści o tym stworzeniu złożyły się na przyszłą sławę Wielkiej Stopy, a określenie to wygrało w ludzkiej świadomości z oryginałem.
W ostatnim stuleciu odnotowano ok. 10 przypadków porwania dziecka przez trolla, najczęściej na terenie północnoamerykańskich parków narodowych (najodleglejsze miały miejsce w Australii!). Obok przedziwnych doświadczeń, łączy je jedynie pochodzenie ofiar od niemieckich lub niderlandzkich osadników. Jeszcze w 2019 r., pewien mały chłopiec w Karolinie Północnej został porwany przez „przyjaznego człowieka-niedźwiedzia”. Stworzenie poruszało się na dwóch nogach, było w pełni aktywne w styczniu – kiedy prawdziwe niedźwiedzie smacznie śpią. Przez dwie noce z opadami, przy temperaturze bliskiej zera, troll ogrzewał swojego gościa, umożliwiając mu przeżycie. Trzy dni później odstawił go nieopodal domu, najedzonego i z osuszonymi ubraniami.
Niemile widzianego, niedźwiedziowatego trolla można było przegonić wyłącznie za pomocą jego odpowiednika po stronie ludzkości. Był nim niedźwiedź oswojony, wykorzystywany do tego rodzaju operacji magiczno-religijnych przez Skandynawów, ale znacznie bardziej upowszechniony wśród Germanów Zachodnich: Franków i Alemanów (od tego plemienia wywodzą się par excellence Szwabowie, Austriacy i germańskojęzyczni Szwajcarzy). Nad straszliwym zwierzęciem mógł zapanować jedynie pogański kapłan lub czarownik, gdyż nie słuchało się ono ludzi świeckich, ani tym bardziej chrześcijan. Obrzędowość niedźwiedników tego obszaru miała charakter głęboko pogański, bulwersujący dla autorytetów kościelnych. W średniowiecznej ikonografii tego obszaru, oraz sąsiedniej Bawarii, niedźwiedź stał się jednoznacznym symbolem starej wiary. Zdaniem wybitnego francuskiego historyka, Michela Pastoureau:
„[…] od Alp po Morze Bałtyckie, niedźwiedź był rywalem Chrystusa. Kościół uznał za zasadne, aby wypowiedzieć niedźwiedziowi wojnę i zwalczać go na wszelkie możliwe sposoby. Celem było zrzucenie go z tronu i z ołtarza.”
Kto w świecie duchowym mógłby patronować tak potężnej bestii? Pewną odpowiedź w tym temacie możemy wyczytać z podań ludowych Germanów Alpejskich. Według nich, pierwszym niedźwiednikiem miał być żyjący w czasach najdawniejszych, wielki mędrzec biegły w czarach. Ów zwykł podróżować po świecie i pewnego razu, przemieszczał się konno przez las. Napotkał tam niedźwiedzia, który wyskoczył nań z gęstwiny i znienacka zaatakował, rozszarpując wierzchowca. W odpowiedzi, mędrzec zaczarował go tak, by ten zastąpił mu konia. Od tego momentu kudłacz towarzyszył mu w wędrówkach po świecie. Podczas chrystianizacji starano się wpisać tę historię do legendy świeżo kanonizowanych, regionalnych świętych. Byli to m.in. śś. Marcin, Wedast, Gall, Korbinian, Remediusz i Lukan, którzy stali się „patronami niedźwiedzi” (trzej ostatni zostali najprawdopodobniej zmyśleni w tym konkretnie celu). Niezależnie od imienia, wszyscy przyjmowali w wyobrażeniach maluczkich jednakową formę, tj. starego czarownika jadącego wierzchem. Łatwo się domyślić, który bóg Germanów mógł kryć się pod takim opisem. Byłby to moim zdaniem Wodan. Boga tego poezja skaldów nazywała „Bruni” bądź „Brunn” – omownym określeniem na niedźwiedzia. Jak wiadomo, był to bóg szału, wędrówek w zaświaty, medycyny i magii. Jakkolwiek nie wszystko w jego przepastnym portfolio zdaje się wiązać z niedźwiedziami, tak wciąż stoi za tą tezą wystarczająca ilość przesłanek. Przekonamy się o tym, mam nadzieję, jeszcze w ramach niniejszej sekcji.

Celtycka rzeźba kultowa w kształcie niedźwiedzia (jednego z dwóch na Górze Ślęży). Między jej zachodnimi odpowiednikami podróżowały procesje. fot. Sławek Ilski, 2008 r.
Centra kultu niedźwiedziego na terenie Państwa Franków – obejmującego ziemie przywołanych wyżej plemion germańskich – znajdowały się najczęściej dookoła starych, celtyckich megalitów. Były to wielka kamienie o znaczeniu religijnym, podtrzymywanym przez kolejne fale osadnictwa. Trzymano tam żywe, oswojone niedźwiedzie. Kapłani dwa razy do roku wyprowadzali je w rytualnej procesji, angażującej ludzi z całej okolicy. Wspólnie udawali się do innego sanktuarium, gdzie ostatecznie zostawiali swojego niedźwiedzia. Tymczasem do ich opustoszałej siedziby przybywała gościnnie procesja z sąsiedniego terytorium, podstawiając tam własne zwierzę. Dzięki temu liczba niedźwiedzi „w użyciu” pozostawała stała. Na czele pochodu stał człowiek przebrany za starca, co później zmieniono na strój lekarza lub znachora. Jechał on konno, prowadząc obok siebie niedźwiedzia, uwiązanego na linie bądź łańcuchu. Na początku listopada, domniemany przedstawiciel Wodana symbolicznie zabijał swojego zwierzęcego towarzysza, zazwyczaj na kamieniu ofiarnym. Przy następnej okazji, czyli wraz z początkiem kwietnia, ofiarnik „przywracał go do życia” i zmuszał do energicznego tańca.

Św. Mikołaj z żoną, prowadzą słomiane niedźwiedzie na czele procesji zimowej. 2007 r., Bawaria.
Czasem obok przywódcy występowała jego żona (utożsamiana potem ze św. Otylią). Oboje mieli moc błogosławieństw, zdolnych leczyć szaleństwo i przywracać wzrok ślepcom. Ludzie w procesji ocierali się też o prowadzonego w obie strony niedźwiedzia, co miało w dalszej perspektywie wyleczyć ich choroby. Wierzono, że przekraczający Zasłonę między światami zwierz, zabierze do krainy umarłych wszelkie dolegliwości; może nawet „zło” w bardziej abstrakcyjnym rozumieniu. Jego taniec natomiast, postrzegano jako eksplozję ożywczej mocy wiosennej.
Była to grupa obrzędów, nazywanych zbiorczo „wodzeniem [niedźwiedzia]”. Aby je zwalczyć, gorliwy Karol Wielki postanowił wytępić wszystkie niedźwiedzie, organizując ok. 30 lat brutalnych polowań i agitacji obrzydzającej ten gatunek w oczach poddanych. Kompetentny zazwyczaj przywódca, uznawany niekiedy za wynalazcę specjalnego rodzaju włóczni, zdolnej położyć trupem niedźwiedzia, odniósł na tym polu kompletną porażkę. Niedźwiedzie w Kraju Franków wciąż radziły sobie nieźle, a rytualne niedźwiednictwo przetrwało na tych terenach dłużej, niż samo pogaństwo! W miejscu zniszczonych centrów kultowych zbudowano klasztory, gdzie mnisi… nadal trzymali niedźwiedzie i organizowali procesje, ku uciesze okolicznych wsi. Ostatnie niedźwiedzie świątynne trzymało jeszcze opactwo pw. Św. Wedasta w XV w., przeszło 600 lat po śmierci Karola. Tymczasem „kamienie niedźwiedzie” niezajmowane przez Kościół stały się swego rodzaju obiektem czci i wierzono, że zachowały cudotwórcze właściwości, jakie niegdyś miało samo zwierzę.
Wyznawcami Wodana mogli być też niesławni berserkowie [skand. Berserkir, czyli „niedźwiedzie koszule”]. Byli bractwem elitarnych wojowników, którzy podczas walki popadali w szał bitewny. Ich inicjacja zakładała najprawdopodobniej zażywanie środków psychoaktywnych, kontrolowaną dysocjację oraz ekstatyczną formę tańca. Nakładali niedźwiedzie skóry w przekonaniu, że dzięki temu staną się po części niedźwiedziami i sądząc po opiniach im współczesnych, odnosili w spore sukcesy w tym zakresie! Liznąłem już pokrótce temat bractw zwierzęcych, włącznie z berserkami, opisałem już w tekście nt. Franków; nie zaprzeczam jednak, że powrócimy do nich w przyszłości.

Frankijski dyptyk z kości słoniowej, ok. 400 roku n.e., Luwr.
Niedźwiedź, mospanie!
Słowianie nie gęsi, własne oczy mają. Podobnie jak nasi sąsiedzi, my również dostrzegaliśmy związki niedźwiedzia ze sferą grobową. Podczas tradycyjnych Godów, czyli pogańskiego kolędowania, zwierzę to przynależało do grupy „dziadów” – prowadzone było przez kolędników przebranych za widma, potwory i zmarłych członków społeczności. Aby przebłagać wodzonego wtenczas niedźwiedzia, gospodarze ofiarowali mu standardową obiatę, przeznaczoną zazwyczaj dla umarłych: jaja, miód i groch. Jeśli było to możliwe, brali w zamian kilka jego włosów, które jako „rude” lub „złote” uznawali za bezcenny środek magiczny.
Niedźwiednik zdolny poprowadzić tę bestię, sam musiał być swego rodzaju czarownikiem. Wśród Słowian byli to ludzie pogranicza, przyjmowani do społeczności chyba tylko na czas obrzędów, poza nimi niemile widziani. Chronologicznie pierwsi w tym fachu byli przedstawiciele skomorochów. Wikipedia opisuje ich w sposób następujący:
„[…] średniowieczni aktorzy wędrowni, popisujący się śpiewem, recytacją baśni i legend, tańcami, żonglerką i akrobacją oraz tresurą zwierząt.”
Takie przedstawienie sprawy zakrawa o rażące zaniedbanie. Skomorochy byli zamkniętym cechem pogańskich kuglarzy, założonym we wczesnośredniowiecznej Rusi Kijowskiej. W jego szeregach znajdowali swoje miejsce ówcześni klauni, aktorzy, niezależni muzycy, mimowie i szczudlarze, żyjący z zabawiania publiczności. Przewrotnie, budzili raczej jej niepokój, pojawiając się w różnych miejscach jako „wataha” (określenie z epoki) i znikając równie nagle. Nie wychodzili ze swojego przebrania, pozostając w nich także poza występami; rządzili się wedle własnych praw, innych niż państwowe. Ukryci za pokracznymi, wykrzywionymi w uśmiechach maskami, jawili się widowni jako istoty na pograniczu człowieczeństwa. Nie pomagał fakt, że wbrew wszelkim ludzkim imperatywom, nie zakładali rodzin. Zamiast tego przygarniali małych chłopców, jakich znaleźli zagubionych na bezdrożach, lub otrzymali w tajemniczych okolicznościach od wieśniaków. Oddane im dzieci otrzymywały nową tożsamość i nie wracały już nigdy do rodziny.
Skomorochów uznawano za udałych nekromantów oraz lekarzy, mieli też autorytet wystarczający do udzielania ślubów alternatywnych wobec Cerkwi. Podczas „Dziadów Letnich” (tzw. Rusaliów, tygodniowy festiwal na cześć zmarłych, obchodzony na Wschodzie) wyruszali na masową wędrówkę po wsiach, razem ze swoimi oswojonymi niedźwiedziami. Odczytywali z ich zachowania wolę zmarłych, sami ubierali zwierzęce maski. Przy obłąkańczej muzyce tańczyli na grobach, wpadając w trans, który dla lokalnej społeczności stanowił źródło wiedzy o zaświatach. Być może natchniony wtedy skomoroch, przemawiał głosami duchów? Tego niestety nie wiemy. Powracali natomiast zimą, podczas Kolędy, gdzie przebrani za zmarłych chodzili po domach. W zamian za żywność, opowiadali domownikom pogańskie historie, po czym znikali. Wtedy również prowadzali przy sobie niedźwiedzie, te zaś wynagradzały hojność swoim tańcem. Długo nieuchwytni i zbyt przerażający dla ruskich władz, pozostali ostatnim bastionem pogaństwa na Słowiańszczyźnie, przechowując starożytne pieśni oraz mity w treści występów. Analiza historyczna wskazuje, że przedstawiali je jako skomplikowane, wielopoziomowe pantomimy, być może podzielone na kręgi wtajemniczenia. Z czasem ich tradycja przymierała, występy przybierały świecki charakter, a sama nazwa została rozciągnięta na wszystkich błaznów Wszechrusi. Skomorochów właściwych unicestwił dopiero car Aleksy I Romanow w połowie XVII w., aresztując ich i mordując za szerzenie pogaństwa. Nawet instrumenty jakich używali, zostały wtedy w Rosji zakazane.

Skórzane maski skomorochów, XII-XIII w., Nowogród.
Osobliwa kasta boskich błaznów, dotarła również na ziemie polskie, ale nigdy nie zjednała sobie naszej sympatii. W roli niedźwiedników, Polacy widzieli chętniej Dziadów, rozumianych jako wędrownych włóczęgów i pieśniarzy. Dwoistość „dziad jako zmarły przodek” i „dziad jako żebrak” nie była przypadkowa, bowiem faktycznie uznawano wtedy ubogich, nierzadko kalekich starców za pośredników między światami. Jako tacy, mogli oni bezpiecznie obcować z niedźwiedziem, ponieważ przynależeli do jednakiej domeny. Nie było natomiast dla nich miejsca w ludzkich domostwach, byli niemile widziani „w obejściu” poza kilkoma w roku okazjami do odprawienia Dziadów. Wtedy to włóczęga lub jego niedźwiedź, mogli przyjąć ofiarę w imieniu przodków, względnie przekazywać wiadomości w dwie strony. Ostatecznie dziad-niedźwiednik został pokonany w konkurencji dopiero przez Cygana. Mniejszość ta, pochodząca z Indii, kierowała się bardzo odmiennymi kategoriami myślenia religijnego; niedźwiedź był tam zwierzęciem fundamentalnie czystym i pozytywnym, co sprawiło, że brawurowo przejęli całą branżę. Utrzymali się w tej funkcji do XX w. Prowadzili w swoim zakresie sprzedaż niedźwiedzich pazurów i kłów, które jeszcze w głębokim średniowieczu, służyły jako amulety chroniące przed złem. Chętnie zakładano je, bez mała, do grobu, być może dla ułatwienia dalszej wędrówki.
Ponownie należy postawić sobie pytanie, jaki bóg mógł patronować tak liminalnym ekspresjom kultowym? Śmierć, magia i dzicz były domenami Welesa, postaci co do której wyglądu wiemy jedynie, że była porośnięta futrem niczym miodojad, zaś na czubku głowy miała dwa złote różki. Utożsamiony przez Słowian ze św. Mikołajem, faktycznie wykazuje pewien związek z wierzeniami niedźwiedzimi, ponawiając rolę Wodana jako Pierwszego Niedźwiednika. Zachowały się na ten temat dwie narracje. Pewien święty miał poszukiwać gościny, chodząc po nocy. Kiedy w pewnym domu odmówiono mu kromki chleba, miał przekląć domowników, tworząc w ten sposób pierwsze niedźwiedzie. Posmakowanie ich mięsa uważano na Słowiańszczyźnie za wielki grzech, ponieważ był to swego rodzaju, metafizyczny kanibalizm. Wyjaśniało to w ich perspektywie, dlaczego stwór ten jest tak podobny do ludzi, a jednak przynależy do przeciwstawnej nam sfery życia. W drugiej opowieści, święty wędrując po lesie, napotkał tam ówczesnego Króla Zwierząt. Zaatakowany przez niedźwiedzia, wykastrował go, zostawiając po członku jedynie kikut (forma uwieczniona w baśni podstawia w to miejsce ogon, oszczędzając pełnego wymiaru młodszym odbiorcom). Tak podporządkowany zwierz, poddał się jego woli i zaprosił zwycięzcę na swój grzbiet. W ten sposób święty opuścił las, jadąc na niedźwiedziu wierzchem. Jak to często bywa u Słowian, głównym bohaterem czyniono tego świętego, którego akurat opowiadający lubił, a jeśli nie miał ulubionego, wtedy Pana Jezusa. Dla przykładu, wieś wielkopolska powtarzała te opowieści ze św. Marcinem w roli głównej, zapewne pod wpływem osadnictwa z Niemiec zachodnich, gdzie uczyniono go „następcą” Wodana. Zrozumiale zagubionego badacza dziejów, ratują w tej sytuacji argumenty etnograficzne i semiotyczne (np. twórczość kolosa tego tematu, semiotyka historii Borysa Uspienskiego).
Poniekąd na wspomnienie drugiej z opowieści, odbywały się wśród Słowian procesje „wodzenia niedźwiedzia po wsi” w listopadzie i marcu, bliźniaczo podobne do tych germańskich. Tam zwierzę prowadził św. Mikołaj, którego dzień zastąpił później termin listopadowych obchodów. Osoba przyjmująca rolę świętego, najczęściej gajowy, jechała konno na czele orszaku. Z nadejściem zimy uśmiercała niedźwiedzia… a wiosną po prostu go prowadziła, ponieważ u Słowian nie zachował się obrządek dotyczący reanimacji. Jednocześnie zachowanie tego cyklu nie miałoby sensu bez jego drugiej części, dlatego spokojnie możemy założyć, że niegdyś ona tam była. Świętemu towarzyszyła drużyna diabłów umazanych sadzą, które „wygrzebawszy się spod ziemi” pomagały pilnować niedźwiedzia. Podczas ubijania zwierza, częstowały zgromadzonych uczestników alkoholem, który nazywano „niedźwiedzią krwią”.
W wierzeniach słowiańskich, definiującą cechą niedźwiedzia był jego niepohamowany popęd seksualny. Prawdopodobnie przez to uznano, że w procesie oswajania, Weles musiał wpierw uciąć mu to i owo. Kiedy żywego niedźwiedzia zastąpiono już człowiekiem w słomianym kostiumie (noszącym skądinąd złote różki!), ów czynił obsceniczne gesty wobec napotkanych kobiet i wykrzykiwał obelżywe hasła o charakterze seksualnym. One jednak, tym chętniej wyrywały jego sierść – w tym wypadku, słomę – dla pobudzenia własnej lub zwierzęcej płodności. Im bardziej lubieżny w danym roku był niedźwiedź, tym lepiej działały tego rodzaju zabiegi magiczne. Obyczaj ten miał jednak swoją ciemną stronę! Niedźwiedzie pożądały Słowianek, zdobywając je w legendach gwałtem i porywając do gawra. Tam już „żyły z nimi jak chłop z babą”. Owocem tych związków były potworne, półludzkie dzieci; oczywiście inaczej było w czasach legendarnych, gdyż wtedy z owych związków powstawali dzielni herosi i protoplaści możnych rodów.
Kiedy wieś słowiańską nękał agresywny niedźwiedź, składano mu w ofierze najpiękniejszą dziewczynę w gromadzie, aby ten zaspokoił nią swoje żądze. Ponieważ gwałty niedźwiedzi na ludziach były co najwyżej mroczną fantazją, zwierzę zazwyczaj zjadało bezbronną (np. przywiązaną do drzewa) kobietę. Ostatnio wydarzyło się to w 1925 r. w Rosji, ale niedoszła ofiara szczęśliwie uszła tam z życiem.
Od imienia św. Mikołaja pochodzi, mocno okrężną drogą językową, nawet określenie „miś”. Tak właśnie w poufałości nazywano leszego, czyli ducha lasu, przyjmującego nagminnie postać człowiekowatego niedźwiedzia. Jeśli ludzie byli z nim w dobrych stosunkach, składając okazyjnie ofiary i dbając o zieleń, to szukał z ich strony jedynie towarzystwa. Wspomina się o tym, że tego rodzaju duchy poszukiwały ludzkich żon, ale proceder porywania ich nie osiągnął chyba tak wielkiej krasy, jak wśród germańskich trolli. Ponieważ leszy uwielbiali zagadki, często zdarzało im się wciągać do gawra „ludzi leśnych” (gajowych, bartników, węglarzy, etc.) na krótkie pogawędki. Tam panowie wymieniali się błyskotliwymi tekstami i dowcipami ludowymi. Znalezione w lesie dzieci lub zwierzęta gospodarskie, dobry leszy odprowadzał z powrotem w okolice domu. Kiedy jednak ludzkość go sprowokuje lub naruszy jego niepisane prawa, wtedy sytuacja zmienia się diametralnie… ale to już całkiem inna historia.
Podobnie jak u Germanów, także my postrzegaliśmy niedźwiedzia jako naturalnego przeciwnika pszczół. Po przeczytaniu moich tekstów na ich temat, może to Czytelników dziwić. Jak się okazuje, był on nie tylko pożeraczem miodu, ale pełnił też odmienną, na poły wrogą rolę w naturalnym porządku. Według antropologii języków słowiańskich, niedźwiedź był strażnikiem granicy między światami, podczas gdy pszczoły przekraczały ją jako posłańcy. W języku polskim pozostałością po bogatej frazeologii „niedźwiedziego strażnika” jest chyba tylko dziecięca zabawa w „stary niedźwiedź mocno śpi”. Inne narody mają jednak mocniej ugruntowane skojarzenie z misiem, którego lepiej nie niepokoić, gdyż pilnuje on niebezpiecznego przejścia w obie strony. Mówi się zatem o niedźwiedzich miejscach (liminalnych), niedźwiedzich bramach czy niedźwiedzich krajach, gdzie kończy się cywilizacja i zaczyna barbaria. Sporo po ostatnim poglądzie pozostało w polskim spojrzeniu na naszych wschodnich pobratymców. W każdym razie, stąd wynika odmienna rola niedźwiedzia i pszczoły w obrzędowości: gdzie dla jednej strony uczestnictwo było honorowe i celebrowane, druga podchodziła niechętnie, pełniąc posługę jedynie pod przymusem użytkownika magii.

Tanzber prowadzony przez „doktora” w górnośląskich Samborowicach, 2008 r.
Miś na skalę naszych możliwości
Obrzędowy cykl „wodzenia niedźwiedzia” zanikł już niemal doszczętnie. Udało mu się przetrwać w niewielu tylko punktach na mapie Europy. Jeden z nich mamy tuż pod nosem – mowa o Górnym Śląsku i Morawach. Co prawda jest to wersja znacznie ugrzeczniona, traktowana jako zabawa karnawałowa, ale niewątpliwie zachowująca najważniejsze elementy. Intensywna kolonizacja niemiecka tego obszaru reanimowała, jak się zdaje, przymierające tam tradycje słowiańskie. Powstała w ten sposób kultura górnośląska oferuje nam zatem hybrydę, mieszającą w równych proporcjach wpływy z obu stron Odry. Niedźwiedź nosi wszakże welesowe rogi, ale prowadzi go człowiek w cudacznym stroju, przedstawiającym lekarza lub rzeźnika (dla społeczeństw tradycyjnych, były to niestety zawody mocno zbieżne). Na wydarzenie mówi się z germańska „bery” lub „Wodzenie Bera” choć wierzchowcem wodzireja jest nieco egzotyczny wielbłąd; od zawsze zresztą lajkonik w tym kształcie, bo skąd na Śląsku wziąć prawdziwego? Taniec z niedźwiedziem ściąga z ludzi choroby, które mordowany potem miś znosi ze sobą w zaświaty. Jednocześnie obecna jest, grzeczniejsza już, symbolika płodnościowa.
Życie, szczególnie rozciągnięte w czasie, sprzyja mieszaniu kultur i modyfikowaniu okazji. Największy potencjał przetrwania zawsze miały wierzenia elastyczne, zdolne osiągnąć ten sam efekt obrzędowy przy zmieniających się warunkach społeczno-gospodarczych (np. dawny strój misia tworzony był ze słomy, gdyż była powszechna i bezwartościowa, dzisiaj organizatorzy narzekają na jej niedobory). Możemy dzisiaj badać „święto niedźwiedziowe” ponieważ adaptowało się ono do kilku systemów wierzeń, które przychodziły i odchodziły, zostawiając po sobie nieuniknione ślady w kulturze. Jak już kiedyś napisałem, a pisać będę bez końca: Słowianie przez długie stulecia żyli blisko Germanów, żeniliśmy się i mieszkaliśmy w tych samych wsiach – podobnie Bałtowie, Celtowie, ludy romańskie czy ugro-fińskie. Dawni przedstawiciele tych dumnych kultur jednogłośnie wyśmialiby nowoczesne rojenia o tym, że czystość religii stanowi o jej sile i powinno tępić się w niej obce naleciałości. Póki pogaństwo funkcjonowało choćby w formie przeżytkowej, czerpało pełnymi garściami od swoich sąsiadów i stale aktualizowało się do realiów. Wodan z Welesem mogliby być w opisanych funkcjach bliźniakami, ponieważ dzielą ich zaledwie kosmetyczne różnice. Kiedy czasy się zmieniły, obaj przyjęli imiona chrześcijańskich świętych, często zmyślone ad hoc dla usprawiedliwienia starego obyczaju. Bogowie i ich ludy wygrali tym samym dodatkowe stulecia praktyki, długo broniąc się przed zagładą…
Niedźwiedź staje dziś na zasłużonym miejscu u boku pszczoły, jako zwierzę respektowane pospołu przez Germanów i Słowian. To strażnik Zasłony oddzielającej nas od zmarłych, zdolny pilnować jej z obu stron. Mimo grozy jaką wzbudza, nie powinniśmy uznawać go za wroga, gdyż wypełnia dziejową misję, powierzoną mu przez bogów. Oswojony przez Welesa bądź Wodana, jest wykonawcą jego woli – stronnikiem czarodziejów zdolnym zwalczać zło, leczyć choroby, a nawet przeprowadzać zbłąkane dusze przez swoją domenę. Być może dlatego istnieją stworzenia mityczne, które w toku dziejów upodobniły się do niego, kreując pozytywnie lub negatywnie wizerunek niedźwiedzia w Europie Północnej.
Bibliografia
De Lazari Andrzej, Riabow Oleg, Żakowska Magdalena, Europa i Niedźwiedź, Warszawa 2013.
Góra Aleksandr, O zasadach opisu zwierząt w słowiańskiej kulturze ludowej, Etnolingwistyka 2000, nr 12.
Grimm Oliver, Bear and Human: facets of a multi-layered relationship from past to recent Times, with emphasis on Northern Europe, t. 3, Turnhout 2023.
https://bajka.umk.pl/slownik/lista-hasel/haslo/?id=125
https://cyfrowaetnografia.pl/collections/show/6
Lach Kornelia, Archaiczne formy kultu św. Mikołaja na pograniczu śląsko-morawskim, Studia Etnologiczne i Antropologiczne 1999, nr 3.
Liboska Tomasz, „Wodzenie niedźwiedzia”. O możliwych wariantach interpretacji obrzędowości zapustnej na Górnym Śląsku, Rocznik Muzeum Górnośląskiego Parku Etnograficznego w Chorzowie 2013, t. 1.
Linden Claudia, The Bear as Ursus Sacer in 19th Century Swedish Literature, [w:] Bjorck Amelie, Linden Claudia, Lonngren Ann-Sofie, Squirelling: Human-Animal Studies in the Northern-European Region, Sodertorn 2022.
Loucks Georgina, The girl and the bear facts: a cross-cultural comparison, The Canadian Journal of Native Studies 1985, t. 5.
Mollervarn Olle, Bear culture. A new approach to bear-human relations in Scandinavian folklore, Sundsvall 2021.
Oehrl Sigmund, Bear hunting and its ideological context (as a background for the interpretation of bear claws and other remains of bears in Germanic graves of the 1st millenium AD), [w:] Grimm Oliver, Schmolcke Ulrich, Hunting in northern Europe untill 1500 AD, Szlezwik 2011.
Roslyn Frank, Bear Doctors: tracing the history of bears as healers and how they became Christian Saints, Iowa City 2022.
Roslyn Frank, Hunting the European Sky Bears: German „straw-bears” and their relatives as Transformers, Symbolik und Religion 2010, nr 17.
Roslyn Frank, The European Bear’s Son tales: its reception and influence on indigenous oral traditions in North America, Folklore 2023, nr 88.
Roslyn Frank, Translating a Worldview in the longue duree: the Tale of „The Bear’s Son”, [w:] Głaz Adam et al., Languages – Cultures – Worldviews, Londyn 2019.
Strządała Agata, Kulturowa historia niedźwiedzia – od władcy umysłów do dziecięcej maskotki, Kultura i Wartości 2013, nr 1.
Szmuc Joanna, Społeczeństwo wobec przyrody – związku przyrody z człowiekiem w zwyczajach ludowych w Polsce i wybranych krajach Europy, Przegląd Przyrodniczy 2018, nr 29.
Powyższe źródła są w całości dostępne online.